Witajcie w Nowym Roku kochani!
Jak Wam minęły święta Bożego Narodzenia? Ja spędziłam je w Amsterdamie, aby parę dni później móc pojechać samochodem na lotnisko w Eindhoven, a stamtąd polecieć na dwa tygodnie do Maroka. Lot do Marrakeszu trwał nie całe 4 godziny. Mimo tego, że rankiem w Holandii były około 3 stopnie, to Afryka przywitała mnie temperaturą o 20 stopni wyższą. Od razu pokochałam Maroko! Jest to kraj egzotyczny, a przede wszystkim niedrogi. Marokańczycy są wyjątkowo uprzejmi i bardzo dużo się uśmiechają. Podczas tego wyjazdu, jadłam tylko w restauracjach dla lokalnej ludności, gdzie jedzenie było przepyszne.
Jeżeli chodzi o podstawowe informacje podróżnicze, to marokańską walutą jest MAD, a inaczej dirhamy. 10.5 dirhamów jest odpowiednikiem dla 1 euro. Za tę cenę, można kupić naprawdę dużo. Pyszna zupa z soczewicy i cieciorki o nazwie Harrira, kosztuje w Maroku tylko 5 dirhamów (czyli 50 centów). Najpopularniejszym, marokańskim daniem jest jednak tajine. Jest to gulasz najczęściej zrobiony z kurczaka lub jagnięciny z dodatkiem warzyw i suszonych owoców. Nazwa tej potrawy pochodzi od naczynia, w którym się ją przygotowuje. Jest to ceramiczne naczynie ze stożkowatą pokrywką, która odpowiada za prawidłową cyrkulację powietrza. Tamtejszym specjałem jest też „The de la Menthe”, czyli zielona herbata z ogromną ilością cukru i mięty. Marokańczycy nalewają ją do szklanek ze specjalnych, metalowych czajników z wysokości pół metra. Jest to tradycyjna umiejętność, której również się nauczyłam. Maroko jest krajem, w którym mówi się zarówno po arabsku jak i w języku francuskim – skąd nazwa herbaty.
Prawdziwą wizytówką krajów arabskich są nie tylko meczety i wielbłądy ale także zwyczaj targowania się ze sprzedawcą, podczas zakupów na soukach (tamtejszych „bazarach”).
Noc sylwestrową spędziliśmy w Essaouirze – mieście nad wybrzeżem Atlantyku. Nie spotkaliśmy tam jednak nikogo, kto celebrowałby nadejście Nowego Roku. Nie było też widać fajerwerków. Za to tego samego dnia rano, wykąpałam się w oceanie i jeździłam po plaży na dromaderze (wielbłądzie z jednym garbem). Po południu udałam się na targ rybny kupić świeże ryby, które usmażono mi na miejscu za 10 dirhamów.
Na drugi tydzień wyjazdu, wróciliśmy z tatą do Marrakeszu. Podróż autobusem Supra z Essaouiry trwała tylko 3 godziny. Widoki były niesamowite, a siedząc z brytyjką z Oxfordu miałam okazję podszkolić mój język angielski.
Na głównym placu w Marrakeszu – Jamaa-el-Fna można obejrzeć „tańczące” kobry, skaczące małpki albo po prostu wypić świeży sok. Tam też przemiła Marokanka zrobiła mi na dłoni tatuaż z henny.
Tak bardzo mi się spodobał, że za 15 dirhamów kupiłam sobie torebkę sproszkowanej henny do domu. Zapłaciłam za nią tak mało, ponieważ prawdziwą wizytówką krajów arabskich są nie tylko meczety i wielbłądy ale także zwyczaj targowania się ze sprzedawcą, podczas zakupów na soukach (tamtejszych „bazarach”). W Marrakeszu – podobnie jak w Essaouirze – mieszkaliśmy w Medinie. Medina to po prostu stara część miasta, ogrodzona murem. Przez cały wyjazd zatrzymaliśmy się w łącznie trzech Riadach. Riad jest to tradycyjny sposób budowania min. hoteli, charakteryzujący się tym , że wszystkie okna są zwrócone do wewnątrz, gdzie znajduje się patio. Podczas upałów, pozwala to na utrzymanie niższej temperatury w budynkach.
To już wszystko na dziś. Mam nadzieję, że tak samo jak mnie, zafascynowała was kultura Maroka, a moje wskazówki pozwolą Wam zaplanować równie ciekawy wyjazd. Cześć!
Świetny pomysł! Zawsze jest czas na to aby zacząć coś nowego 💙
Bardzo fajnie piszesz bloga ;P a wgl to ja tez sie zastanawiam, czy nie zaczac prowadzic :/ jak myslisz? 😉