INDIE, CZYLI MOJE WYMARZONE 14 URODZINY

Witajcie kochani, po bardzo długiej przerwie!
Sporo się u mnie wydarzyło, od ostatniego wpisu. Dziś, po za tym, że życzę Wam udanych Świąt Wielkanocnych i mokrego dyngusa, to przychodzę do Was z czymś zupełnie nowym. Mianowicie w te ferie, wyjątkowo nie wyjechałam jak co roku na narty, czy na zimowisko harcerskie, ale miałam okazję znaleźć się po raz pierwszy, na kolejnym kontynencie z mojej check-listy – w Azji, a dokładniej mówiąc – w Indiach!Samolot do Frankfurtu (bo tam mieliśmy przesiadkę) startował o godzinie 11:00 dnia 10-tego lutego. Nasz następny lot – transkontynentalny, już bezpośrednio do Bombaju – spędziliśmy w Boeingu 747, w którym każdy pasażer miał dostęp do wbudowanego w fotel ekranika, dzięki któremu przez całą drogę mogłam oglądać dostępne w darmowej bibliotece filmów offline, japońskie filmy i anime. Ponieważ ostatnio zaczęłam się uczyć języka japońskiego i mam na tym punkcie tak zwaną „zajawkę”, to obejrzałam w trakcie tego lotu 5 filmów z tego gatunku. W końcu, po dwunastu godzinach lotu Indie przywitały nas podmuchem gorącego powietrza. Różnica czasu była na tyle znacząca, że w Indiach była już późna noc. W Bombaju musieliśmy zmienić terminal. Kiedy już byliśmy pewni, że znaleźliśmy ten właściwy, udałam się do łazienki, aby się troszkę odświeżyć po długiej podróży i przebrać w letnią sukienkę. Kiedy już czułam się lepiej, od razu rzuciłam się na tradycyjną, hinduską Masala tea, podaną mi w glinianej kamionce. Szczerze mówiąc, na lotnisku i w środku nocy smakowała ona jak woda ze szczyptą piachu, ale mimo to pokusiłam się na jeszcze jedną. Leżąc na zimnej podłodze pośród bagaży i zmęczonych Hindusów czekających na lot do innej części kraju zrozumiałam, że przygoda mojego życia właśnie się rozpoczęła. Wczesnym rankiem, po 22 godzinach bez snu dolecieliśmy do stanu Goa. Jestem z siebie dumna, bo udało mi się nie spać przez tak długi czas i zapewne dzięki adrenalinie, nie byłam jeszcze wcale zmęczona. Kiedy już świtało, wzięliśmy taksówkę do większego miasta o nazwie Margao, w którym chcieliśmy wymienić pieniądze. Ponieważ o tak wczesnej porze, kantor był jeszcze zamknięty, to korzystając z paru godzin czasu wolnego, zjedliśmy śniadanie w lokalnej restauracji W kantorze dowiedzieliśmy się, że codziennie będziemy urządzać sobie wycieczkę do kantoru, ponieważ w Indiach nie można wymienić więcej niż 5000 rupii na dzień od osoby. Zwarci i gotowi złapaliśmy lokalnego busa jadącego prosto do nadmorskiego Palolem, gdzie chcieliśmy spędzić kilka dni. Kolorowy wehikuł bez drzwi zwalniał co jakiś czas, aby kierowca mógł z niego wyskoczyć, wepchnąć do niego nowych pasażerów i wskoczyć z powrotem. Nie żartuję! Oprócz tego, to wszystko działo się w zaledwie ułamku sekundy, a co więcej pojazd ani razu się nie zatrzymał. Całą drogę delektowałam się nadmorskim krajobrazem oraz hinduskimi mantrami, których dźwięk niósł się z pomieszczenia kierowcy. Na nasze szczęście, w tym autobusie poznaliśmy pewną turystkę, która poinformowała nas, że miasto, do którego się wybieramy jest pełne turystów i jeżeli chcemy naprawdę odpocząć, to lepiej zatrzymać się trochę wcześniej – w Patnem.

Tak też zrobiliśmy. Plaża w Patnem była bardzo malownicza i tak jak nas zapewniono – praktycznie pusta. Po kąpieli w morzu udałam się na poszukiwanie jakiegoś przyjemnego, możliwie najtańszego miejsca na nocleg. Mój tata długo usiłował zaleźć jakąś wolną bindugę nad wodą, jednak wszystkie były albo zajęte albo bardzo drogie. Z kolei wystarczyło, że ja poszłam sama kawałek w głąb drzew, a dwie święte krowy od razu wskazały mi drogę do ośrodka jogi i ajurwedy Brothers Ayurveda, który okazał się być tak wspaniałym miejscem, że w połowie wyjazdu jeszcze do niego wróciliśmy, ale o tym opowiem wam później.

Tydzień w Patnem minął bardzo szybko. Codziennie z rana chodziliśmy na plażę na śniadanie. Najbardziej zasmakowały mi naleśniki z bananem lub omlet ze szpinakiem, które popijałam mango lassi (tamtejszym słodkim „kefirem” zmiksowanym z mango) lub ginger lemon honey (wywarem z imbiru i cytryny z odrobiną miodu). Resztę dnia zwykle opalałam się na leżaku, kąpałam w morzu, spacerowałam po plaży wśród małych krabów i skał, chodziłam na zakupową uliczkę po świeże owoce, kupić naturalne kosmetyki, różnego rodzaju herbaty i wypić oraz zjeść świeżo zerwane, sfermentowane kokosy (za jedyne 2 zł za sztukę). Raz też poddałam się lokalnemu masażowi z olejem kokosowym. Nie zabrakło również czasu na tatuaż z henny. Zrobiła mi je 18-letnia mieszkanka Goa w pięknym, kolorowym sari. A przynajmniej myślałam tylko, że pochodzi z Goa, ale ku zdziwieniu, po krótkiej rozmowie dowiedziałam się od niej nie tylko, że jest z Radżastanu, ale i że zupełnie nie popiera tradycji, w której mężczyzna może mieć kilka żon.

Po tym cudownym tygodniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę, w stronę miasta świątyń – Hampi. Wybraliśmy się tam  nocnym autobusem Supra-tour, który okazał się być bardzo komfortowy. Duże, piętrowe łóżka i możliwość nabycia wody lub koca podczas jazdy za naprawdę niską opłatą, pozwoliły mi spędzić w tym pojeździe naprawdę miłą noc. Znalazł się jednak jeden, mały minus takiego sposobu podróżowania po Indiach. Mianowicie, w takim autobusie wiecznie działała klimatyzacja. Podczas tego wyjazdu, dwukrotnie przemieszczałam się pomiędzy miastami w taki sposób i za każdym razem potwornie marzłam, a w efekcie następnego dnia, kończyłam lekko przeziębiona. O 7 rano dojechaliśmy do Hampi. Wzięliśmy nasze plecaki na plecy i ruszyliśmy przed siebie z zamiarem przedostania się na drugą stronę miejscowej rzeki. Jak zwykle w Indiach, na nowo przybyłych do miasta turystów, czekała chmara rikszarzy. Ponieważ do rzeki trzeba było jeszcze dojść, to wszyscy z nich zaproponowali nam przejazd rikszą, a w dodatku każdy z nich oferował inną cenę. Natomiast tylko jeden z nich, powiedział nam, że tak naprawdę, to ta cała rzeka jest tuż za rogiem i wcale nie potrzebujemy żadnego transportu. Muttu – bo tak miał na imię chłopak wskazujący nam właściwą drogę nad rzekę, zaproponował nam za to, że oprowadzi nas po wszystkich, najsłynniejszych świątyniach. Umówiliśmy się z nim w tym samym miejscu za dwa dni. Stojąc na brzegu, szybko zdaliśmy sobie sprawę, że aby przedostać się na drugą stronę rzeki, wcale nie trzeba płacić jak każdy turysta za mini-prom lub wiklinową łódź. Wystarczy przeskoczyć po kamieniach na drugą stronę tak, jak robią to miejscowi. Mieszkaliśmy po drugiej stronie rzeki, gdzie również mieściło się kilka świątyń, ale te, zwiedziliśmy już na własną rękę. Mimo że ogólnie było bardzo gorąco, to i tak dużo spacerowaliśmy, dzięki czemu udało mi się zobaczyć prawdziwą plantację ryżu, bananów, drzewo mango, a także manufakturę wiklinowych koszy.

Nadszedł ten dzień, kiedy  byliśmy umówieni z Muttu na wspólne zwiedzanie świątyń. O godzinie ósmej miał czekać na nas przy rzece. I akurat tego jednego dnia, budzik odmówił nam posłuszeństwa i zaspaliśmy.  Na szczęście udało nam się w miarę szybko zebrać i o omówionej godzinie już wypatrywaliśmy naszego przyjaciela. Czekał on na nas w towarzystwie jakiegoś innego mężczyzny. Okazało się, że Muttu jest też przewodnikiem i pewnego rodzaju „grubą rybą” w Hampi. W tym dniu miał coś do załatwienia, dlatego oprowadzanie nas zlecił swojemu znajomemu. Wsiedliśmy z nim do rikszy, a z Muttu umówiliśmy się na wieczorne spotkanie w barze, w którym wcześniej omawialiśmy temat oprowadzania, w celu zapłacenia za oprowadzanie. Cały tamten dzień zwiedzaliśmy ruiny świątyń, baseny królowej oraz stajnie dla królewskich słoni. Było naprawdę super. W jednej ze świątyń znajdywał się nawet zespół, który grał i śpiewał mantry. W tej samej świątyni latały też papugi (i tak jak wszędzie w Hampi) biegały małpki. Zostałam również po ichniemu „pobłogosławiona”. Zmówiono nade mną modlitwę, dostałam bransoletkę „talizman” oraz zrobiono mi czerwoną kropkę na czole. W innej świątyni spotkaliśmy też wycieczkę szkolną. Ubrani w szkolne mundurki, zarówno chłopcy jak i dziewczyny, niemalże ustawiali się w kolejce aby zrobić sobie ze mną zdjęcie czy selfie. Oczywiście podczas wycieczki, dowiedziałam się dużo ciekawych rzeczy od naszego przewodnika. Wieczorem, podziękowaliśmy Muttu za oprowadzanie, a ten na pożegnanie zawiózł nas swoją podświetlaną ultrafioletowym światłem rikszą na autobus Supratour do Gokarny.
Całą podróż autobusem przespałam. Około 4 rano obudzono nas i  wypuszczono gdzieś na środku ulicy. Czekał tam na nas mały, lokalny autobus, który miał nas zawieźć prosto na Kudle Beach. Kierowca nie chciał jednak ruszyć, dopóki nie przyjechał drugi autobus Supra. Czekaliśmy więc godzinę, przy ruchliwej drodze w egipskich – a raczej hinduskich – ciemnościach, obserwując sznur jadących lawet przewożących kilka 8-metrowych skrzydeł do wiatraków będących częścią nowo budowanej  elektrowni wiatrowej. W końcu drugi autobus przyjechał i dotarliśmy do celu. O tej porze, na plaży wszystko było jeszcze zamknięte. Siedzieliśmy na piachu w kilku osobowej grupce (wraz z innymi turystami) pod jedną z zamkniętych knajp. W końcu rozeszli się już prawie wszyscy. Zostaliśmy tylko my i rodzina – jak się okazało – pochodząca z Wrocławia. 8-letni Tymon, 14-letni Wincent, Bianka wraz z rodzicami. Po tak długim czasie brakowało mi towarzystwa, więc zagadałam do Bianki, żeby zapytać się o jej wiek. Okazało się, że następnego dnia (czyli 19 lutego) miała obchodzić swoje 15-ste urodziny. Odpowiedź jak odpowiedź. Zwyczajna, gdyby tylko nie fakt, że tego samego dnia ja obchodziłam swoje wymarzone 14-ste urodziny. W takich właśnie okolicznościach, nasze dwie, polskie rodziny zdecydowały, że połączą siły i wspólnie poszukają miejsca na nocleg. Kudle Beach w Gokarnie… co by tu mówić. Ciepła woda, piasek, ocean… ale i śmieci (wyjątkowo dużo śmieci), bezpańskich psów – oczywiście kundli, bo to w końcu Kudle Beach! Kolejna rzecz jaka rzuciła mi się w oczy to tablica informacyjna „Kąpiel na własną odpowiedzialność. Liczne ofiary”. Pod spodem widniały zdjęcia zwłok utopionych Hindusów. Fajnie… ale potem było już tylko gorzej. Widok leżącego na piachu, martwego żółwia olbrzymiego (bo jego skorupa miała długość około metra) oraz meduzy (również olbrzymiej), tylko umocnił nas w przekonaniu, że nie zostaniemy tam dłużej niż na jedną noc. Co ciekawe, mimo tego wszystkiego,  spośród wielu ośrodków noclegowych, tylko w jednym  znalazło się dla nas miejsce. Na szczęście wieczorem atmosfera się rozluźniła. Wspólne wyjście na miasto pozwoliło mi poznać się bliżej z Bianką oraz zaplanować  to i owo na nasze urodzinowe przyjęcie. W porównaniu z plażą, centrum miasta Gokarna było bardzo przyjemne. Znowuż miałam okazję kupić sobie parę drobiazgów, ale i zjeść pyszne lody kokosowe w podobno najlepszej lodziarni w mieście. W tym właśnie miejscu poznaliśmy parę podróżujących Polaków, których planem na życie jest aby przez następne trzy lata bez przerwy podróżować po całym świecie. Na ich stronie internetowej – Life Packers – opisują swoje niesamowite przygody z podróży. Teraz na przykład znajdują się już w Birmie. Wracając do naszej wieczornej wyprawy na miasto, to nabyłam sobie śliczny łańcuszek z niebieskich koralików oraz miedzianą figurkę bogini Lakshmi, która stoi teraz na moim biurku. Wieczor był naprawdę miły, jednak kiedy przypomnieliśmy sobie, że musieliśmy wrócić z powrotem na plażę, w naszych głowach narodził się pomysł by  razem wrócić na Goa.
Następnego dnia wszyscy obudziliśmy się wraz ze wschodem słońca, aby zdążyć na pociąg do Patnem. Dokładnie tak! Wszyscy razem pojechaliśmy do naszego ukochanego Patnem. Tam nasze drogi co prawda miały się rozstać (wcześniej musieliśmy wrócić do Bombaju, ponieważ za kilka dni mieliśmy lot do domu), ale wcześniej mieliśmy jeszcze  wspólnie obchodzić podwójne urodziny. Wieczorem ubrałyśmy się z Bianką w miarę możliwości elegancko, zrobiłyśmy sobie delikatny makijaż (ten element wieczoru zawdzięczałam bardzo pojemnej kosmetyczce koleżanki) i ruszyliśmy do April20 (jednej z najlepszych w Patnem restauracji na plaży) na urodzinową kolację. W bardzo miłej atmosferze zjadłam mój pyszny, urodzinowy Butter Chicken, oraz wypiłam mango lassi. W reszcie przyszedł i moment na urodzinowy tort z prawdziwego zdarzenia, którego zdjęcie możecie zobaczyć poniżej.

Było naprawdę miło i świetnie się bawiłam, ale w końcu niestety przyszedł też moment rozstania. Dwie, polskie rodziny, których szlaki podróży połączyły się na Kudle Beach w Gokarnie, ze względu na trudne warunki i podwójne urodziny nastolatek musiały się ze sobą pożegnać.
Wsiedliśmy w  pociąg nocny do Bombaju. Podróż w nim jest dla mnie kolejną, niezapomnianą  przygodą. Cały wieczór graliśmy w scrabble i jedliśmy samosy, którymi podzieliła się z nami hinduska para nowożeńców będąca z nami w  przedziale sypialnianym. Po dwóch tygodniach w Indiach, mogę śmiało stwierdzić, że pociągi nocne są o wiele bardziej komfortowym środkiem transportu niż autobusy. Już o 3 w nocy dojechaliśmy do Bombaju, gdzie na dworcu znowuż leżeliśmy na zimnej ziemi wśród podróżujących Hindusów i ich bagaży, czekając aż niebo się trochę rozjaśni, aby bezpiecznie móc wziąć taksówkę do hotelu.
Wchód słońca podziwialiśmy już w porcie, pod hotelem Taj oraz słynnym Gateway of India. Odwiedziliśmy też bardzo uroczy sklep z tęczą, jednorożcami i kolorem różowym w dużej ilości, który był tak przesłodzony, że gdybym mogła – kupiłabym tam wszystko. Jednak nie było  to już jedno ze stoisk na hinduskim bazarze, a turystyczne miasto i designerski sklep z wysokimi cenami. Natknęłam się również na pana, sprzedającego na ulicy balony wielkości człowieka. Tutaj już nie mogłam się oprzeć. Niestety tego samego dnia kiedy je kupiłam, również oba mi pękły… Bombaj jest idealnym miejscem, by zrobić sobie pamiątkowe zakupy. Uliczne bazary oferują dużo indyjskich produktów za naprawdę rozsądną cenę. Bardzo chciałam kupić sobie sari, ale te akurat były w dość wysokiej cenie, więc musiałam zadowolić się kilkoma zwykłymi ubraniami.Wieczorem zdecydowaliśmy się pójść do kina. Charakteryzowało się ono tym, że popcorn kosztował jedynie 100 rupii (6zł), klimatyzacja cały czas pracowała na wysokich obrotach (tak samo jak w autobusie Supra) i co najlepsze, podczas seansu, ochroniarz oświetlał widzów latarką w poszukiwaniu „łamaczy prawa” bądź zakłócaczy ciszy.  Film, na który poszliśmy był oczywiście tradycyjnym filmem z gatunku Bollywood! Rangoon – bo taki był tytuł został moim ulubionym filmem. Do tej pory w piątkowe wieczory oglądam go w Internecie (jedyny dostępny materiał jest tu w języku hindi, ale w kinie udało mi się obejrzeć go  z angielskimi napisami). Bardzo polubiłam aktora Shahid Kapoora,  grającego głównego bohatera w owym filmie, którego ścieżka dźwiękowa również była dla mnie zachwycająca. Osobiście udało mi się nagrać parę piosenek podczas seansu, z obawy przed nie znalezieniem ich później w internecie. Po seansie zaczęłam się nie najlepiej czuć. Przypomniałam sobie, że poprzedniego dnia zjadłam na mieście kupioną na ulicy, nieumytą i pokrojoną przez sprzedawczynię Carambolę (owoc w kształcie gwiazdki) co najpewniej spowodowało u mnie zatrucie pokarmowe i gorączkę tamtego dnia. Ostatniego dnia przed powrotem do Warszawy. Rano pojechaliśmy do ekskluzywnego, pięciopiętrowego centrum handlowego. Niestety zamiast podziwiać bogate, hinduskie małżeństwa robiące zakupy w ogromnych, drogich sklepach, ja zaprzyjaźniałam się z panią sprzątającą toaletę (bo tam właśnie, leżąc na sofie spędziłam cały mój pobyt w najdroższej galerii handlowej w całym Bombaju). Mimo tego, że czułam się okropnie, to nie żałuję spędzonego ta czasu. Siedząc kilka godzin w łazience dla dziewcząt (przede wszystkim na skórzanej sofie, a to i tak jest dość rzadko spotykany w łazience mebel) czas płynął wolniej. Mogłam poprzyglądać się  przepięknym Hinduskom. Młodym, starszym, gwiazdom Bollywood i zwykłym dziewczętom ze slumsów, które do tej galerii weszły tylko po to, aby się ochłodzić. Zaobserwowałam nawet dziewczyny w moim wieku, które dopiero w łazience mogły odsłonić swoją twarz, aby poprawić makijaż czy zdjąć kolejną warstwę ubrań z pod spodu. Potem wróciliśmy do hotelu. Kiedy moi rodzice wyszli wieczorem na miasto, ja ja przez godzinę nawiązywałam relację z pewnym małżeństwem siedząc na zapleczu hotelu i licząc na ogólną poprawę stanu mojego żołądka.
Chyba się trochę udało, bo poczułam się lepiej i mogłam wyjść osttani raz na miasto. Udało nam się nawet kupić kafelki z wizerunkiem hinduskiego bóstwa i po raz ostatni pooddychać indyjskim powietrzem. W końcu trzeba było jednak zamówić taksówkę  na lotnisko, gdzie moja choroba dała się we znaki. Wszyscy mijani przez nas ludzie mieli na sobie letnie ubrania i umierali z gorąca – ja trzęsłam się z zimna w puchowej kurtce i jeansach. Odprawa nie trwała długo. Podczas lotu do Zurichu przespałam całą drogę, a w drugim samolocie nie ominęła mnie i gorączka. Stewardessa musiała się nieco zdziwić kiedy kłóciła się ze mną o to czy, aby na pewno powinnam skorzystać z łazienki w bussines klasie będąc w ekonomicznej. No cóż… po pierwsze z chorym się nie dyskutuje, a przecież do drugiej ubikacji miałam dużo dalej.
Podsumowując Indie, na których punkcie przez wiele lat miałam niezłą jazdę, są rajem na ziemi, który jest tak inny od tego co otacza nas na co dzień, w Europie, że aż prosi się aby odkrywać go wielokrotnie i na tysiące różnych sposobów. Indie można nienawidzić za brud (którego – nie ukrywam – nie brakuje), liczne choroby min. ludzi chorych na trąd chodzących po ulicach, ogromne slumsy i liczne próby oszukania turystów. Albo można się w nich zakochać. Tęsknić za spokojem (który nie trudno tam odnaleźć), za całą gamą kolorów, zapachów,  za pięknymi sari, kinem Bollywood, bezlitośnie ostrym jedzeniem, zapierającą dech w piersiach architekturą miast, świątyni, najlepszymi na świecie masażami, świeżymi owocami, cudowną muzyką i przede wszystkim uśmiechniętymi ludźmi – czy to Hindusami, czy zadowolonymi turystami. Po kilku latach zwiedzania zakątków Europy i fragmentów północnej Afryki, mój pierwszy raz w Azji uważam za udany i cieszę się, że to właśnie Indie otworzyły mi drzwi do tego egzotycznego świata. Każdemu życzę takiego wyjazdu pełnego przygód i zachęcam do bliższego poznawania mieszkańców Indii próbując trochę ich codziennego życia i kultury.
PS. Jeżeli chcecie zobaczyć więcej moich zdjęć z tego wyjazdu, to zapraszam na mojego Instagrama, do którego link znajduje się w blogowej zakładce „Kim jestem?”
Tymczasem, chumban!
(w języku hindu to znaczy „całusy”)

Jeden komentarz o “INDIE, CZYLI MOJE WYMARZONE 14 URODZINY

Dodaj komentarz

Nazwa oraz komentarz będą publicznie widoczne.