…Maroko!
Marhaba! Jak widzicie, przywitałam was dziś po arabsku, ponieważ w dzisiejszym poście chcę opowiedzieć wam trochę dokładniej moje wrażenia z kraju północnej Afryki. Oczywiście pisałam już wcześniej o Maroku, kiedy byłam w nim po raz pierwszy, ale teraz, jako kilka lat starsza osoba, będąc w tych samych miejscach, dostrzegłam rzeczy, na które nie zwracałam wcześniej uwagi. Byłam też w wielu nowych miejscach, dlatego ten post z pewnością lepiej odda klimat tego niesamowitego miejsca. Jak pisałam kiedyś, moim największym marzeniem jest zwiedzenie wszystkich kontynentów minimum raz, a jeszcze lepiej – wszystkich krajów. Choć na razie zdobyłam tylko fragment Afryki i Azji (nie licząc Europy), to i tak z chęcią wracam po latach do tych samych miejsc, aby „uaktualnić moje wspomnienia”. Za chwilę przejdę do sedna, ale jeszcze jedna rzecz. Jeżeli jesteście ciekawi Maroka i np. tego jaka jest tam obowiązująca waluta, w jakich językach się mówi czy też jakie jest tamtejsze jedzenie, to wszystkie te informacje znajdziecie w moim poście z wyjazdu z przed dwóch lat.
Podróż samolotem zleciała bardzo szybko. Wylądowaliśmy z tatą w Agadirze dnia 20 grudnia, dość wczesnym wieczorem. Tym razem postanowiliśmy inaczej zagospodarować nasze dwa tygodnie niż ostatnio. Zanim udaliśmy się nad morze, do znanej już nam Essaouiry, zaplanowaliśmy wypożyczenie samochodu i tygodniową przejażdżkę po górach Atlas. Po długim oczekiwaniu w wypożyczalni na lotnisku, zdobyliśmy wreszcie srebrnego Hyundaya. Jedyny jego minus był taki, że nasze bagaże były większe od bagażnika. Kiedy już jakimś cudem zapakowaliśmy się do samochodu, rozpoczęliśmy naszą podróż.
Dotarliśmy do Hotelu Ibis Budget. Mieliśmy zamiar spędzić tam jedną noc, a rano wyruszyć dalej w kierunku gór. Pokój był dla nas mega niespodzianką. Czegoś takiego się nie spodziewałam. Był on praktycznie wielkości naszego samochodu. I nie wyolbrzymiam! To było naprawdę śmieszne. W pokoju, moje łóżko było nad łóżkiem taty, a kiedy schodziłam z drabinki mogłam dosłownie nadziać się na umywalkę. Jednak prawdziwa przygoda miała miejsce wtedy, gdy ktoś chciał z tego pokoju wyjść. Wtedy pozostali jego lokatorzy powinni najlepiej schować się pod łóżka, aby nie blokować mu drogi.
Następnego dnia, zanim wyjechaliśmy w dalszą drogę, zatrzymaliśmy się, aby przejść się chwilę po plaży. Po drodze, zahaczyliśmy także o kilka innych miasteczek, aby zaopatrzyć się w jedzenie na drogę oraz wymienić resztę pieniędzy. Po kilku godzinach, w końcu dojechaliśmy na plażę Legzira. Woda była lodowata, dlatego zamoczyłam jedynie stopy. Spacerując wzdłuż brzegu, podziwiałam piękny krajobraz dookoła mnie. Mokre kamienie leżące na piasku, w słońcu przybierały przyjemną dla oczu fioletowo-niebieską barwę. Również widok skalnego łuku był niesamowity.
Kiedy zakończyliśmy nasz spacer, udaliśmy się do jednej z restauracji z widokiem na ocean, aby spróbować olbrzymiej porcji Octopus Tajine. Był on przepyszny, ale mimo wszystko, w porównaniu do mojego taty, ja wolę wersję z kurczakiem bądź jagnięciną. Po kolacji wróciliśmy do samochodu by wyruszyć dalej w stronę surferskiego miasteczka Sidi Ifni. Widoki po drodze również były zapierające dech w piersiach. Droga którą jechaliśmy ciągnęła się przez jeden wielki „step” wzbogacony licznymi palmami i kaktusami. Czułam się jakbyśmy w promieniu kilku kilometrów, byli jedyną oznaką cywilizacji.
W Sidi Ifni trochę ciężko było znaleźć o tej porze roku jakiś nocleg. Riadów tam raczej nie było, a szukaliśmy czegoś w miarę rozsądnej cenie. W końcu, spotkaliśmy pewną Marokankę, która poleciła nam czynny dorm dla surferów. Mimo, że nie było sezonu, właściciel i tak zgodził się abyśmy się u niego zatrzymali. Marokańczycy są naprawdę przemili. W Polsce nigdy nie spotkałam tylu uśmiechniętych i chętnych do pomocy ludzi. Samo miasto było praktycznie puste, ale za to jego architektura była godna podziwu. Ponieważ ta część Maroka, była kolonią hiszpańską, Sidi Ifni wyróżnia się połączeniem stylu marokańskiego i europejskiego art deco.
Mimo tego, że różnica czasowa między Polską, a Marokiem wynosi tylko godzinę do tyłu, to i tak mieliśmy problem z lekkim jet lagiem. Sądzę, że tak naprawdę wynikało to po prostu ze zmęczenia po długiej i trochę stresującej podróży. Ponieważ potrzebowaliśmy zastrzyku energii, tej nocy spaliśmy aż 11h, a następnego ranka wspólnie zdecydowaliśmy, że w Sidi Ifni zostaniemy jeszcze jedną dobę. Jak się okazało po wyjściu na ulicę, to tak naprawdę i tak nie mieliśmy wyboru. Tego ranka czekała na nas przykra niespodzianka. Mianowicie w tym jakże cichym, spokojnym miasteczku – jak nam się zdawało – ktoś wybił szybę w naszym malutkim Hyundaiu. Nie wiadomo w jakim celu, ponieważ nic w nim nie zostawiliśmy, a dookoła stało wiele innych, znacznie atrakcyjniejszych samochodów. Jedno natomiast było pewne. Ktoś kto to zrobił, zrobił to za pomocą wielkiego kamienia, który znaleźliśmy wtedy na fotelu kierowcy. Tak oto nasz trzeci dzień wyjazdu spędziliśmy w towarzystwie wyjątkowo przyjaznej, marokańskiej policji.
Wieczorem, koło godziny 18, przyjechali do nas poinformowani o wszystkim Panowie z wypożyczalni Budget, aby wymienić nasz uszkodzony samochód na inny. Słyszeliście o zjawisku takim jak kabała? Jest to wiara, że nic nie dzieje się bez przyczyny, a coś złego zawsze musi mieć w konsekwencji coś dobrego. Zatem zgadnijcie co się stało! Nasz malutki Hyundai, został zastąpiony Dacią Logan! Jeżeli nie znacie tego modelu, to powiem wam tylko, że wszystkie bagaże spokojnie zmieściły się w bagażniku, a nie obok mnie i pod moimi nogami.
Szczęśliwi, dojechaliśmy naszym nowym wehikułem do granicy Anty Atlasu. Temperatura powietrza sięgała 0 stopni. Za oknami były tylko góry i kaktusy, a gdzie nie gdzie palmowe oazy. Z racji na suchą porę, wszystkie przydrożne rzeki były wyschnięte, a podobno ostatnim razem płynęły kilkanaście lat temu! Widoki tego pustkowia sprawiały, że czułam się jak na księżycu. Ponieważ bardzo chcieliśmy odpocząć, to zatrzymaliśmy się w pierwszej po drodze oazie o nazwie Afella Ighir, a dokładniej mówiąc – w miasteczku Tiouado. Szukając restauracji, poznałam swojego rówieśnika – Mahdiego, z którym do tej pory utrzymuję kontakt. Zaprowadził nas on na swoje podwórko, gdzie z całą jego rodziną wypiliśmy herbatę.
Pierwsze co zrobiliśmy, po dotarciu do Tafraout to oczywiście ponowne wypicie herbaty i – ponieważ byliśmy bardzo głodni – spróbowanie tradycyjnych pączków z głębokiego tłuszczu. Coś pysznego! Jak się również domyślacie, przez to, że miasteczko Tafraout było położone wysoko w górach Atlas, to nie należało do najcieplejszych i taka gorąca herbata była naprawdę cudowna. Zmęczeni doczłapaliśmy się w końcu do jakiegoś hostelu, w którym z mojego pokoju miałam widok prosto na oazę.
Jedynym minusem tego miejsca było to, że mimo posiadania własnego cieplutkiego śpiwora, wielu koców, które dostałam od gospodarzy i elektrycznego grzejnika – nadal było mi w nocy potwornie zimno. Na szczęście atmosfera się trochę ociepliła, bo wcześniej, szukając noclegu natknęliśmy się na wychodzącego ze swojego pokoju, znajomego taty z Warszawy, z którym wieczorem poszliśmy z nim na kolację.
Następnego ranka po śniadaniu, udaliśmy się do hammamu. Jeżeli nie wyjaśniłam wam tego poprzednim razem, to hammam, jest to po prostu publiczna łazienka, a inaczej łaźnia do której przychodzą się umyć Marokańczycy (i ogólnie mieszkańcy krajów arabskich). Są to duże pomieszczenia, ze ścianami pokrytymi kafelkami i kilkoma kranami z naprawdę gorącą wodą. Do środka wchodzi się nago, z własnym lub wypożyczonym wiaderkiem, czarnym mydłem i skrobką (kawałkiem bardzo szorstkiej tkaniny) Siadamy na podłodze i trzemy się dopóki nie zejdzie z nas cały brud. Z pewnością każdy dostrzeże ten moment, bo wtedy mimo mocnego szorowania, przestaną schodzić już z niego czarne fałdy skóry i brudu. Jedyną wadą hammamu jest dla mnie to, że w środku jest naprawdę bardzo wysoka temperatura i wilgotność porównywalna do sauny parowej. Ważną rzeczą jest zabranie ze sobą do hammamu butelki wody, a kiedy jesteśmy już gotowi, możemy na spokojnie zaczynać szorowanie i ploteczki z koleżankami. Po godzinie spędzonej w łaźni, jak nowo narodzeni, ruszyliśmy dalej w drogę. Po jakimś czasie drogi zrobiło się zupełnie ciemno, a góry Atlas, przekształciły się w Saharę z rozgwieżdżonym niebem. Wyszliśmy na chwilę z auta, aby przyjrzeć się temu niesamowitemu widokowi, a ponieważ był to dzień Wigilii, złożyliśmy też sobie nawzajem życzenia. Późno w nocy, dojechaliśmy do Zagory, gdzie chcieliśmy zorganizować sobie noc na pustyni na następny dzień. Pojechaliśmy do biura Sahara Relax, które znaleźliśmy przez pomyłkę, szukając noclegu. Podczas załatwiania formalności, zakolegowałam się też z córką właściciela o imieniu Ahlam. Również moją rówieśniczkę. W tym krótkim czasie, kiedy decydowaliśmy o przebiegu następnej nocy, Ahlam nauczyła mnie przedstawiania się po arabsku. Mi ismuk znaczy – jak się nazywasz? Natomiast Ismi Clara to odpowiedź. Szybko ustaliliśmy, że nazajutrz dojedziemy samochodem na skraj pustyni, aby przejechać się na wielbłądzie, a potem udać się na sam środek Sahary do obozu noclegowego. Trzymaliśmy planu. Wstaliśmy wczesnym rankiem i pojechaliśmy na umówionemiejsce.
Pierwsza moja przejażdżka dromaderem miała miejsce dwa lata temu na plaży w Essaouirze. Ta natomiast, odbyła się na środku najprawdziwszej Sahary! Dromader miał na imię Mamadou i jestem pewna, że się zaprzyjaźniliśmy. Jego garb był niezmiernie wygodny. Mogłabym siedzieć na nim wieczność, niestety musiała mi wystarczyć tylko jedna godzina, żebyśmy zdążyli przed zachodem dojechać do naszego obozu.
Tak jak wspomniałam wcześniej, w Maroku nie było wtedy sezonu dla turystów, dlatego pustynny obóz składający się z 10 namiotów był tak naprawdę cały dla nas. Namioty od środka były ozdobione tysiącami wzorzystych poduszek i tkanin. My oczywiście wybraliśmy ten najbardziej berberski. Szybko zostawiliśmy w nim nasze rzeczy, bo w namiocie rozrywkowym czekał już na nas tata Ahlam, w towarzystwie pewnego Berbera. Razem przygotowali dla wszystkich pyszny tajine i bissarę – zupę krem z zielonego groszku na kolację. Potem rozpalili ogromne ognisko, przy którym wszyscy razem, przez resztę wieczoru rozkoszowaliśmy się gorącą herbatą i orzeszkami. Gospodarze opowiadali też wiele ciekawych historii opowiadających o życiu w berberskiej karawanie.
Dowiedziałam się też od nich dużo ciekawych rzeczy o kulturze Maroka, których nie znalazłam w przewodnikach. Na przykład to, że owszem, kiedyś tajine przygotowywało się w naczyniu tajine, ale już od wielu lat robi się to tak naprawdę w normalnym garnku, a do tajina przekłada się potrawę tylko by podać ją ładnie do stołu. Całe szczęście w naszym domu, tajine dalej jest przygotowywany tradycyjnie. Łazienka w obozie była zaskakująco dobrze przemyślana. W słomianej chatce z toaletą, był nawet kran umożliwiający wzięcie prysznica. Niebo nocą na pustyni jest niezapomnianym widokiem, a już na pewno najfajniejszym, jaki można zobaczyć przed snem. Rankiem drugiego dnia świąt, po wejściu do namiotu jadalnianego zastaliśmy poduszki całe pokryte szronem. Na szczęście przed snem, ubrałam się tak ciepło, że tym razem, nie poczułam w nocy mrozu. Noc na pustyni była niezapomnianym przeżyciem. Po śniadaniu podziękowaliśmy gospodarzom i ruszyliśmy w stronę „miasta szafranu”. Plan był taki, aby wejść na jego plantację, jednak okazało się, że uwaga, uwaga… to nie jest sezon na zbieranie kwiatków. Czas na produkcję szafranu ma miejsce w listopadzie, więc spóźniliśmy się miesiąc. Przynajmniej dowiedziałam się, że ta jakże cenna przyprawa (nawet kurkuma nazywana jest szafranem dla ubogich), są to po prostu zmielone pręciki krokusów. Na ostatnią, świąteczną kolację zjedliśmy tajine z ryżem i sałatką. Oczywiście wszystko przyprawione szafranem! W restauracji spotkaliśmy także Polaków, którzy lecieli z nami samolotem. Dowiedzieliśmy się od nich, że też wypożyczyli Dacię Logan i razem doszliśmy do bardzo ciekawego wniosku, że oba samochody mają znacznie oszukane liczniki paliwa.
Aby popić tę ostrość, kupiłam sobie mini Coca Colę, której butelka była wielkości mojej dłoni! Szkoda, że u nas takich nie ma, to może rzadziej bym sobie odmawiała jej zakup. Essaouira jest dobrze znanym nam miastem, w którym wreszcie mogliśmy odpocząć. Pierwszej nocy spaliśmy bardzo długo, w ciepłym hotelu, z ciepłą wodą i sprawnym WIFI, bo za każdą z tych rzeczy się trochę stęskniliśmy. W ramach nadmorskiego odpoczynku, codziennie chodziliśmy od rana do wieczora na plażę. Woda w morzu była naprawdę zimna i byłam jedyną osobą, która kąpała się w kostiumie, a nie w piance. Wcale mi to nie przeszkadzało. Było cudownie! Wracając z plaży, znalazłam zakład pewnego krawca, którego ubrania strasznie mi się spodobały. Szczególnie model szarej sukienki i spodnie szarawary w paski. Oba ciuchy uszył dla mnie na miarę, za wytargowane wcześniej 80 zł. Za taką cenę, w sieciówce nie kupiłabym nawet jednego ciucha w tak dobrej jakości, a w dodatku szytego na miarę!
Następnego dnia, o 6 obudził nas Imam śpiewający w sąsiednim meczecie. Na obiad poszliśmy, do kolejnego zaprzyjaźnionego z nami Pana – Pana Tajina, który rozpoznał mnie niemal od razu, a kiedy wręczyliśmy mu ozdobny talerz, który przynieśliśmy specjalnie dla niego z Polski, to podarował mi w prezencie przepiękną różę. Miło jest wracać to znajomych miejsc, gdzie czuję się tak dobrze jak w domu i gdzie sama mogę włóczyć się po mieście będać przez chwilę częścią innego świata. Dlatego tak dużo czasu spędziłam spacerując po straganach i robiąc – co prawda spóźnione, ale jednak – świąteczne zakupy. Jednego wieczoru, wzięłam również udział w cooking classes, które dostałam od taty w prezencie na święta. W tym czasie co ja, na warsztaty przyszła tylko 30-letnia Paula z Londynu. Obie miałyśmy ugotować tajine jagnięcy z dodatkiem karmelizowanych śliwek oraz sałatkę z bakłażana. Kucharka wcale nie mówiła po angielsku, ale bez problemu udało mi się wywnioskować instrukcje z obserwacji. Gotowałyśmy w świetnej atmosferze, bez przerwy ze sobą rozmawiając. Nauczyłam się bardzo dużo tricków kucharskich, a mój tajine wyszedł naprawdę pyszny. Pani prowadząca warsztaty robiła także śliczne, artystyczne ciastka, którymi się z nami podzieliła na koniec zajęć. Wychodząc zadowolona z kursu, trafiłam jeszcze na sklep z fajnymi oprawkami za 50DH (5 euro), które w Warszawie przerobiłam sobie na okulary optyczne. Sylwester spędziliśmy dokładnie tak samo jak dwa lata temu, czyli rano wykąpaliśmy się w morzu, a potem zjedliśmy usmażone nam za 10 DH, kupione przez nas wcześniej na targu, świeżo złowione ryby. Co było inaczej? Tym razem, w sylwestrową noc nie czekałam do późna, tylko poszłam spać o 22, bo wiedziałam, że nigdzie nie zobaczę fajerwerków. Ciekawe jaką minę mieli turyści, którzy byli w Maroku po raz pierwszy i liczyli na jakiekolwiek świętowanie Nowego Roku.
Ostatniego dnia nad morzem, za resztę moich pieniędzy zapłaciłam za zrobienie mi henną tatuażu w kształcie mandali. Chyba jest to motyw tatuażu, który rozpatrzę na przyszłość. Potem poszliśmy na dworzec autobusowy, aby kupić bilety na Supra do Marrakeszu. Mojego ukochanego miasta. Stojąc już na dworcu w Marrakeszu i szukając najlepszego dojazdu do naszego riadu, dowiedzieliśmy się od pewnej podróżującej studentki, że dzwoniąc po taksówkę, a nie wsiadając w czekający na turystów pojazd, na pewno przyjedzie po nas pojazd wyposażony w licznik przejechanych kilometrów, więc jest duża szansa, że wtedy kierowca nie będzie mógł spróbować naciągnąć nas na droższy przejazd. Nie miała racji. Zrobiliśmy jak mówiła i tak czy siak próbowano nas oszukać. Kiedy dotarliśmy do Mediny i znaleźliśmy nasz riad zarezerwowany przez booking.com mogli się już spokojnie udać na kolację, na dobrze znane nam miasto.
Spacerując, moją uwagę przyciągnęła pewna pizzeria, w której była pizza po 10zł! Oczywiście mimo wszystko jej nie zjedliśmy, tylko poszliśmy do kolejnego, dobrze znanego nam Pana, tym razem od szaszłyków. Kupiłam jeszcze na bazarze kilka drobnych upominków dla znajomych, a dla siebie lukrecjowo-ziołową pastę oraz srebrny, metaliczny lakier do paznokci. Trzeba było szaleć, bo w końcu przed nami, był jeszcze tylko jeden, ostatni dzień w Maroku – drugi stycznia.
Wykorzystaliśmy ten dzień, na udanie się do znanego nam muzeum fotografii, z nadzieją, że poznana dwa lata temu dziewczyna o imieniu Ouafa, dalej tam pracuje. Kiedy dotarliśmy na miejsce, spytałam się Pani stojącej w recepcji, czy taka dziewczyna o takim i imieniu dalej tam pracuje. Co się okazało? Dziewczyna stojąca za ladą, to była właśnie nasza Ouafa, której nie poznałam po tak długim czasie. Pozytywnie zaskoczona naszym widokiem Marokanka, oprowadziła nas tak jak ostatnim razem, po nowej, tymczasowej wystawie, a potem podarowała mi muzealne gadżety z cudownymi, czarno-białymi zdjęciami ze stałej wystawy.
Rankiem przed wyjazdem, wyszliśmy jeszcze tylko na godzinny spacer, aby pożegnać się z Marokiem. Oczywiście naszym celem był główny plac Jamaa-el-Fna oraz jego poboczne uliczki. Wypiliśmy tam świeżo wyciśnięty sok z widokiem na zaklinane, tańczące kobry, a potem wsiedliśmy już tylko do Supra busa, który zawiózł nas prosto do Agadiru. Wieczorem byliśmy już w samolocie, który o drugiej w nocy wylądował na Lotnisku Chopina w Warszawie.
Jak tylko weszłam do domu, to od razu poszłam spać, bo już następnego ranka musiałam iść do szkoły. Musiałam iść, aby nadrobić zaległe sprawdziany, bo był to ostatni tydzień pierwszego semestru. Nauka przez te dwa tygodnie nie poszła na marne bo podczas testu miałam w pamięci cudowne widoki z północnej Afryki i wszystko udało mi się zaliczyć.
Maroko to cudowny kraj, do którego z pewnością wrócę po raz kolejny. I kolejny! Jednak zanim to zrobię, to postaram się jeszcze zwiedzić kilka nowych miejsc, a być może i kontynentów? Wszystkich was serdecznie zachęcam do odwiedzenia Maroka, ale także i mojego Instagrama, gdzie znajduje się dużo więcej zdjęć z tego, i z poprzedniego wyjazdu. Cześć!