Drodzy czytelnicy, wakacje niestety dobiegły już końca, a ja rozpoczęłam mój ostatni rok nauki w liceum – klasę maturalną. Jednak, żeby jeszcze przez chwilę móc powspominać ciepłe i beztroskie dni wakacji, to jakiś czas temu rozpoczęłam pisanie posta o moim wyjeździe do Izraela na święta 2019. To właśnie w poprzednim wpisie możecie przeczytać o kilku moich pierwszych dniach wyjazdu spędzonych w Ejlacie. Już niedługo w tym samym poście znajdzie się też dużo więcej opisów moich przygód z Izraela. Dziś natomiast, chciałabym Wam opowiedzieć o moim pierwszym, samodzielnym wyjeździe za granicę. W sierpniu tego roku, wyjechałam wraz z moim chłopakiem na tydzień do włoskiego Bari.
Zanim przejdę do najważniejszej części wpisu, chciałabym jeszcze opowiedzieć Wam skąd w ogóle pomysł na ten konkretny wyjazd. Historia ta jest zarazem smutna jak i posiada szczęśliwe zakończenie. Wszystko zaczęło się od tego, że miałam wyjechać z moim tatą na tydzień żeglugi wzdłuż francuskiego wybrzeża i Korsyki. Byłam bardzo podekscytowana perspektywą przepięknych plaż i turkusowej wody w Morzu Śródziemnym. Już miesiąc wcześniej kupiliśmy bilety lotnicze do Francji, zrobiłam listę rzeczy do spakowania i kupiłam niezbędne do żeglugi morskiej ubrania. Niestety dwa dni przed wylotem zachorowałam na zapalenie oskrzeli i internista odradził mi wyjazdu na jacht zwłaszcza, że miało być bardzo gorąco, a słońce palić niemiłosiernie. Tak właśnie skończyłam leżąc w domu na antybiotykach i codziennie otrzymując przepiękne zdjęcia z jachtu od mojego taty. Oczywiście było mi bardzo przykro, a cały ten tydzień byłam osłabiona i pogrążona w smutku. Od rana do wieczora oglądałam filmiki o najładniejszych plażach Europy i oferty tanich lotów za granicę. W ten sposób zrodził się pomysł na sierpniowy wyjazd. Korfu, Kreta, Bari, Sardynia i Faro zostały poddane przeze mnie i mojego chłopaka głębszej analizie, ze względu na niskie ceny biletów. Zależało nam przede wszystkim na tym, aby: wyjazd nie kosztował dużo, znaleźć na AirBnB fajny apartament ,w okolicy były ładne plaże (porównywalne z tymi francuskimi), miasto było dobrze skomunikowane i żeby bez konieczności posiadania samochodu móc łatwo dojeżdżać do okolicznych atrakcji. Ze względu na te właśnie kryteria, zdecydowaliśmy się na tygodniowy wyjazd do Bari – stolicy włoskiego regionu Apulii.
W Bari wylądowaliśmy w środę 4 sierpnia o godzinie 13. Lotnisko Karola Wojtyły jest bardzo małe, więc już po kilku minutach od wylądowania udało nam się trafić na stację kolejową. Mimo że szliśmy krótko to 38 stopni upału i tak bardzo nas rozgrzało. Bez większych problemów zakupiłam we włoskim biletomacie dwa bilety na pociąg do Bari Centrale. Ze względu na dużą kolejkę, na peron dotarliśmy niestety minutę po odjeździe naszego pociągu. Następny miał być dopiero za godzinę. Kiedy w końcu zjawił się nasz pojazd szynowy, zajęliśmy sobie jak najlepsze miejsca, by przez następne 13 minut drogi móc podziwiać krajobraz śródziemnomorski bogaty w makię, drzewa oliwne i widok na turkusowe morze. Nasz apartament mieścił się praktycznie przy samym dworcu, ale idąc do niego z wielkimi bagażami bardzo się zmęczyliśmy. Na szczęście chłód na klatce schodowej i lodowaty prysznic postawiły nas na nogi, więc kiedy skończyliśmy się rozpakowywać od razu udaliśmy się na miasto w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Ponieważ był to czas popołudniowej sjesty i wszystko było zamknięte to zdecydowaliśmy, że najpierw przejdziemy się na spacer do Porto Vecchio i na stare miasto. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy, to duża ilość całodobowych automatów z lekami, kosmetykami, prezerwatywami, napojami, przekąskami, a nawet z papierosami i alkoholem. Napotkaliśmy też miejski dystrybutor do napełniania butelek zimną wodą mineralną lub gazowaną. Automaty wyglądały na stosunkowo stare co oznacza, że we Włoszech już od dłuższego czasu używane są dowody osobiste z elektronicznym chipem.
Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że Bari Vecchia jest naprawdę małe i już pierwszego dnia udało nam się zwiedzić wszystkie najważniejsze miejsca takie jak Bazylika Św. Mikołaja, Teatr Margherita i kilka najbardziej znanych, turystycznych placów. Ulice były opustoszałe, a wszystkie lokale pozamykane, dlatego spacer był bardzo przyjemny, a zdjęcia architektury wyszły dużo fajniejsze bez tłumu ludzi w kadrze. Przeszliśmy się również po słynnej Strada del’Orecchiette, czyli ulicy gdzie starsze panie siedzą całymi dniami przed swoimi domami i zwijają świeży, regionalny makaron o nazwie orecchiette. Od tego widoku zrobiliśmy się na tyle głodni, że ruszyliśmy na poszukiwania jakiejkolwiek otwartej restauracji.
Po jakimś czasie natknęliśmy się na mały barek, z którego wydobywał się cudowny zapach włoskiej pizzy i makaronu. Na zewnątrz wisiała duża tablica ze zdjęciami wszystkich potraw i ich cenami, a przy stolikach siedzieli włoscy dziadkowie pijący kawę i palący papierosa za papierosem. Od razu wiedzieliśmy, że to właśnie w tym miejscu zjemy nasz pierwszy posiłek w Bari. Usiedliśmy na dworze, gdzie obsługiwało nas bardzo miłe, starsze małżeństwo – właściciele restauracji. W barze Federico zjedliśmy przepyszny, dwudaniowy lunch z dwoma kieliszkami domowego, białego wina, a za wszystko zapłaciliśmy jedynie 15 euro. Po obiedzie udaliśmy się na lody do polecanej na Trip Advisorze lodziarni Sandrino. Wybrałam lody o smaku słonego karmelu, melona i lukrecji. Wszystkie były bardzo dobre i bardzo szybko topiły się w panującym upale. Dodam jeszcze, że przez cały wyjazd spróbowaliśmy lodów w wielu lodziarniach Apulii , a wszystkie spróbowane przez nas smaki były za każdym razem pyszne i cudownie naturalne. Wydaję mi się, że we Włoszech nie da się zjeść nie dobrych lodów.
Najedzeni, spoceni i zmęczeni upałem udaliśmy się jeszcze na miejską plażę Pane e Pomodoro, gdzie kąpiąc się w morzu i opalając doczekaliśmy się pięknego zachodu słońca. Nie muszę chyba mówić, że w Bari plażowanie kończy się bardzo późno w nocy, a słońce grzeje nawet do godziny 20. Jest to niesamowity kontrast dla polskich plaż, skąd plażowicze zmywają się już około 16. Z Pane e Pomodoro mieliśmy zaledwie 15 minut pieszo do naszego apartamentu, więc kiedy wyszliśmy z pod prysznica, przebraliśmy się i ponownie wyszliśmy na miasto było jeszcze w miarę wcześnie. Idąc główną promenadą nie mogliśmy uwierzyć naszym oczom. Bari ożyło. Mimo że zbliżała się noc, to główna ulica była cała zakorkowana i nagle zaczęły jeździć autobusy. Tysiące ludzi wyszło na miasto w eleganckich ubraniach w poszukiwaniu miejsca w zatłoczonych restauracjach i barach. Kiedy wszystko się otworzyło, okazało się że w starej części Bari jest dosłownie restauracja na restauracji, a że wszystkie są wiecznie przepełnione to ludzie spotykają się także na ulicy przed swoimi domami. Często też siadają całymi rodzinami nad wodą, na miejskich ławkach i własnych, przenośnych krzesełkach pijąc domowe wino. W menu restauracji, w której wcześniej zarezerwowałam stolik na włoskie nazwisko mojej mamy, nie znalazłam nic na co miałam ochotę, ale na szczęście udało nam się znaleźć wolny stolik w lokalu na przeciwko. Zamówiliśmy dla nas dwoje miskę muli, pieczoną ośmiornicę, karafkę domowego, białego wina, dwa mojito, i oczywiście świeży makaron orecchiette z kawałkiem koniny w sosie własnym. Wspaniale było siedzieć przy stoliku, rozmawiać ze sobą i próbować regionalną kuchnię włoską do około godziny 1, bo dopiero wtedy zamykają się restauracje w Bari. W drodze do domu natknęliśmy się na modny drink bar w postaci dwóch okienek – jednego służącego do zamawiania i drugiego do odebrania swojego zamówienia. Miejsce to miało super atmosferę, więc skusiliśmy się na jeszcze jedno mojito. Wewnątrz lokalu nie było przestrzeni dla klientów, więc co noc, cała ulica przed barem zamieniała się w wielki klub, liczący nawet kilkadziesiąt osób siadających na krawężniku czy opierających się o samochody. Pierwszy dzień w Bari był wyjątkowo udany. Znaleźliśmy czas na zwiedzenie wszystkich najważniejszych punktów turystycznych, kąpiel w morzu i cudowny wieczór. Przez cały ten dzień – i z resztą cały wyjazd – udało mi się nie użyć ani razu języka angielskiego. Nawet jak moja gramatyka była trochę pogmatwana, to przecież nie mogę być Włoszką nie znającą swojego drugiego języka!
Jeszcze o tym nie wspominałam, ale przed wyjazdem przygotowaliśmy sobie dokładny plan na to, jak wykorzystamy nasz tydzień w Italii. Drugi dzień – podobnie jak pierwszy – przeznaczony był jedynie na relaks i poznawanie Bari. Był to bardzo dobry pomysł, ponieważ musieliśmy zebrać siły na resztę dni, na które mieliśmy zaplanowane liczne wycieczki po za miasto. Jak tylko się obudziliśmy, od razu się zebraliśmy i wyszliśmy na spacer do Bari Vecchia. Na śniadanie zjedliśmy lody w lodziarni Gentile i wypiliśmy kawową granitę – czyli po prostu podwójne espresso zmiksowane z lodem. Wcześnie rano temperatura wynosiła 38 stopni, dlatego około godziny 12 było już tak gorąco, że po zjedzeniu udaliśmy się prosto na plażę. Przez resztę dnia kąpaliśmy się w ciepłej, przejrzystej wodzie i opalaliśmy się pijąc przepyszne wino z kartonu. Wracając do apartamentu, zrobiliśmy małe zakupy na śniadanie następnego dnia..
Gorąco promienie słońca obudziły nas w samą porę, żeby spakować plecak, zjeść kawowy jogurt, włoskie ciasteczka i wędliny. Pociąg do Monopoli odjeżdżał o godzinie 10. Na dworcu byliśmy 20 minut przed odjazdem, ale to i tak okazało się być za późno, ponieważ do biletomatów były ogromne kolejki. Mało brakowało, a musielibyśmy czekać na dworcu przez kolejne dwie godziny na następny pociąg. Na szczęście przemiły ochroniarz dworca, po krótkiej rozmowie ze mną załatwił nam u maszynisty przejazd bez biletów, pod warunkiem, że kupimy je od razu kiedy wysiądziemy w Monopoli. Podróż klimatyzowanym pociągiem była bardzo przyjemna, a dzięki tej przygodzie nauczyliśmy się kupować bilety na pociąg dzień wcześniej.
Naszym pierwszym celem w Monopoli była plaża o nazwie Cala Monaci. Dotarliśmy na nią w samo południe. Plaże piaszczyste w Apulii są bardzo małe, ale na szczęście udało nam się znaleźć na niej jakieś miejsce. Dno było kamieniste, a fale ogromne. Do wody można było wejść tylko w jednym miejscu, gdzie było już około dziesięciu osób. Wszyscy świetnie się bawili, unikając zalewających ich fal. Po godzinie plażowania zrobiło się na tyle gorąco, że wszyscy zaczęli schodzić z plaży. Nam również było gorąco i zrobiliśmy się trochę głodni, dlatego dopiliśmy naszego Aperola i ruszyliśmy w stronę miasta.
Szliśmy przez zacienione uliczki do Primo Pasta Bar – podobno najlepszego pasta baru w Monopoli. Niestety kiedy doszliśmy na miejsce okazało się, że lokal jest zamknięty z powodu urlopu właścicieli. Byliśmy bardzo rozczarowani, a ponieważ w okolicy była tylko jedna otwarta restauracja, to właśnie w niej zjedliśmy na lunch pizzę calabrese – odpowiednik polskiej pepperoni. Po obiedzie przeszliśmy się w stronę portu, w poszukiwaniu fajnej plaży.
Niestety wszystkie plaże jakie mijaliśmy były zatłoczone lub należały do beach barów, co oznaczało konieczność zapłacenia 35 euro za wynajem leżaka. Nie chcieliśmy się poddać, dlatego wytrwale szliśmy wzdłuż wybrzeża Monopoli w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na relaks. W końcu, po godzinnym spacerze w upale, gdzieś na obrzeżach miasta wypatrzyliśmy malowniczą ścieżkę prowadzącą nad wodę. Nie mogliśmy nie sprawdzić co znajdowało się na drugim końcu.
Długie poszukiwania okazały się dla nas niezwykle owocne. Znaleźliśmy się w przepięknym miejscu na klifie, gdzie nie było praktycznie nikogo. Widok był cudowny, a oprócz małej piaszczystej plaży, była też możliwość rozłożenia się wysoko na skałach, gdzie powiewał przyjemny, chłodny wiatr. Wiele plażowiczów miało też na tyle dużo odwagi, by właśnie z tego klifu skakać do wody. Oprócz pięknych widoków i braku tłumów, miejsce to miało jeszcze jedną atrakcję. Będąc w wodzie tuż obok plaży, można było wpłynąć do niesamowitej groty, w której roiło się od dzikich krabów. Tak pięknego miejsca i tak przejrzystej wody nie widziałam jeszcze nigdzie na świecie. Niestety około godziny 17 ruszyliśmy z powrotem w stronę portu, ponieważ niedługo mieliśmy pociąg powrotny, a wcześniej chcieliśmy jeszcze coś zjeść. Po drodze do Frish&Chips – słynnego okienka z rybnymi przekąskami – kupiliśmy w jednym z beach barów przepyszną arbuzową granitę. Kawałki ryb, krewetek i ośmiornicy smażone w głębokim oleju były dla nas idealną przekąską po całym dniu na plaży, ale ponieważ w dalszym ciągu byliśmy głodni, to usiłowaliśmy znaleźć jeszcze jakąś restaurację w pobliżu dworca. Niestety większość dobrych lokali w Monopoli była pozamykana dlatego zdecydowaliśmy, że tamtego dnia kolację również zjemy w Bari. Ponieważ przez poszukiwania spóźniliśmy się na pociąg, to do naszego apartamentu dotarliśmy dopiero po 22.
Standardowo szybko się ogarnęliśmy i zmęczeni ruszyliśmy szukać jakiejś dobrej restauracji. Dość długo krążyliśmy po starym mieście nie mogąc znaleźć żadnego wolnego stolika. Kiedy straciliśmy już nadzieję, stał się cud. W końcu trafiliśmy na świetnie wyglądającą, praktycznie pustą restaurację. Ponieważ weszliśmy do Bari Vecchia od innej strony niż zwykle, to dopiero po dłuższej chwili zorientowaliśmy się, że jest to nasz ulubiony Federico Bar z pierwszego dnia, który po raz kolejny, zupełnie przypadkiem uratował nam życie! Już na wstępie dostaliśmy od znajomej nam pani popielniczkę i miałam też kolejną okazję by poćwiczyć mój język włoski. Byliśmy tak szczęśliwi, że zamówiliśmy sobie cztery różne dania i dwa Aperole. Gnocchi z pomidorami, Tagliatelle z Bolognese, Carbonarę i Risotto. Wszystko było przepyszne. Ponieważ opłata serwisowa w tej restauracji wynosiła jedynie 50 centów od osoby (nie 2 euro jak we wszystkich innych lokalach), to udało nam się zjeść cudowną kolację za jedyne 30 euro! Tego dnia przeszliśmy łącznie 30 km pieszo w 38 stopniach upału, dlatego po tak dużej kolacji, w dalszym ciągu byliśmy trochę głodni. Wracając do apartamentu, nabraliśmy olbrzymią ochotę na wszędzie reklamowane, włoskie przekąski z McDonald’s tzn. makaroniki, kawałek parmezanu i panierowane kąski z mozzarelli. Zanim weszliśmy do restauracji, zaskoczyły nas obowiązujące od tamtego dnia we Włoszech przepisy pozwalające na wstęp do wszystkich restauracji jedynie po okazaniu paszportu covidowego. W środku czekała na nas kolejna niespodzianka. Niestety zamiast zamówionych przeze mnie włoskich specjałów, otrzymałam 6 McNuggetsów. Kiedy poprosiłam obsługę o wydanie mi moich makaroników i panierowanych mozzarelli, ci na moich oczach wyrzucili nuggetsy do kosza, mimo że zaoferowałam ich zatrzymanie. Bardzo dotknęło mnie takie marnowanie jedzenia, a ponieważ moje zamówienie okazało się być nie świeże, postanowiłam jednak zapłacić cenę czterech euro za nową porcję nuggetsów. Niestety one również okazały się być stare i gumowe. Poprosiłam więc po raz kolejny o wymienienie mojego zamówienia, przyglądając się ze smutkiem jak pracownicy wyrzucają do kosza świeżo zrobione frytki. Szczerze mówiąc, rzadko decyduję się na jedzenie w restauracji McDonald’s, a po tej przykrej sytuacji już na pewno przez długi czas będę trzymała się od niej z daleka.
Z samego rana wsiedliśmy w pociąg dalekobieżny do Matery. Podróż trwała nie całe dwie godziny. Dworzec w Materze jest bardzo nowoczesny. Nie ma na nim jednak żadnych sklepów czy kawiarni, przez co ogromny, modernistyczny budynek sprawia wrażenie opuszczonego. Z dworca do szarej dzielnicy Sassi – głównej atrakcji miasta – idzie się zaledwie 10 minut i można podziwiać ją już po drodze, wchodząc na liczne tarasy widokowe ukryte pomiędzy budynkami. Sassi to historyczna część Matery wykuta w skale. Jak można przeczytać w wielu przewodnikach, jeszcze w XX wieku ta dzielnica miasta była skupiskiem slumsów, natomiast od niedawna jest ona jedną z większych atrakcji Apulii. Szare domy wśród skał zbudowane na skraju przepaści zrobiły na mnie duże wrażenie. Spacerując – niestety wśród wielu restauracji i punktów turystycznych – można podziwiać widok na skaliste wzgórza lub przespacerować się w dolinie wzdłuż rzeki. Matera jest idealnym miejscem na kilku godzinny spacer, jednak koło południa kiedy robi się naprawdę gorąco rozpoczynają się wszystkie oprowadzane wycieczki i w wąskich uliczkach zaczyna się robić trochę zbyt tłoczno. W samym mieście byliśmy około 3h, a w tym czasie udało nam się zrobić cudowny spacer i wypić domową granitę z arbuza. Długo szukaliśmy też czegoś do zjedzenia, niestety wszystkie restauracje były zatłoczone i nastawione na turystów. W końcu znaleźliśmy mały, ekologiczny Pasta Bar, jednak nie był on taki dobry jak myśleliśmy. Na koniec jako ciekawostkę, dodam że widoki i krajobraz Matery możecie zobaczyć również w najnowszym filmie James Bond 007 – „No time to die”.
Popołudnie spędziliśmy na plaży, a wieczorem mieliśmy okazję zjeść kolację w jednej z fajniejszych restauracji w Bari – La Cantina Dello Zio. Na wolny stolik czekaliśmy około pół godziny. Kiedy już udało nam się usiąść, sam proces zamawiania nie potrwał długo. Na początek wzięliśmy dwa Aperole i antipasti z regionalnymi serami i wędlinami. Wiele dań w karcie przykuło naszą uwagę, ale finalnie zamówiliśmy dla nas dwoje risotto ze szparagami, tagliatelle z sosem bolognese i parmigianę. Napoje i przystawki podano nam niemal od razu. Oprócz zamówionej przez nas tacki z antipasti, dostaliśmy również miskę przepysznych, ręcznie robionych, malutkich grzanek z przyprawami. Były one idealną przekąską do drinków. Siedząc w jednej z krętych uliczek Bari Vecchia, obserwowaliśmy nocne życie włoskiego miasta i rozmawialiśmy na przeróżne tematy. W międzyczasie nie tylko nawiązałam w języku włoskim konwersację z właścicielem restauracji, ale i miałam okazję pośmiać się z siedzącymi obok nas francuzami, których zapewne zaskoczyło to, że w przeciągu pół godziny dogadywałam się z ludźmi w czterech różnych językach. Zanim przyniesiono nam dania główne, miała miejsce jeszcze jedna ciekawa sytuacja, mianowicie walka o wolny stolik. Jak już mówiłam wcześniej, przed restauracją była kolejka osób, które po kolei wywoływano do wolnego stolika. Wśród osób oczekujących, znalazła się jednak jedna para, której nie spodobała się perspektywa długiego oczekiwania na miejsce w restauracji i postanowiła jak najszybciej zająć dopiero co zwalniający się stolik. Oczywiście nie uszło im to na sucho, bo nie tylko zdenerwowała się na nich cała kolejka, ale i zostali poproszeni przez kelnerkę o zwolnienie stolika i poczekanie na swoją kolej. Wyproszona z restauracji Włoszka nie chciała dać za wygraną, dlatego nie minęła chwila, a zostaliśmy świadkami jej głośnej kłótni z kelnerką. Kobiety rzucały się sobie do gardeł, do momentu w którym niezadowolona klientka nie została odciągnięta od kelnerki przez swojego partnera i zapłakana oddaliła się wraz z nim od restauracji. Jeszcze długo po tym jak para odeszła, w restauracji było słychać śmiechy i komentarze dotyczące tej sytuacji. Otrzymane przez nas potrawy były przepyszne, Najlepszym trafem okazała się być parmigiana, czyli zapiekane w sosie pomidorowym bakłażany. Po zjedzeniu trzech dań byliśmy tak pełni, że niestety nie zmieściliśmy już żadnego deseru.
W niedziele mogliśmy spać trochę dłużej, ponieważ miejscowość Polignano a Mare znajduje się jedynie 20 minut drogi pociągiem z Bari Centrale. Naszym głównym celem wycieczki było zobaczenie słynnej plaży pomiędzy skałami. Miejscowość ta była wyjątkowo zatłoczona, jednak widoki z ciągnącej się na klifie promenady były przepiękne. Mimo tłumów, udało nam się znaleźć jedne z ładniejszych i mniej turystycznych uliczek, którymi dotarliśmy aż do samej plaży.
Dojście do wody nie było łatwe, bo plaża była kamienista i było na niej pełno ludzi, którzy jeden na drugim wraz z całymi rodzinami siedzieli pod parasolami. Kiedy jakoś udało mi się zbliżyć do brzegu, zrobiłam parę zdjęć, a następnie rzuciłam się prosto w fale. Pływanie wśród ogromnych kamieni i silnie uderzających o dno fal nie było łatwe, dlatego kiedy już wystarczająco ochłodziłam rozgrzane na słońcu ciało, ruszyłam z powrotem na brzeg do mojego chłopaka. Ponieważ zobaczyliśmy już tak naprawdę całe miasto, a plaża nie nadawała się do odpoczynku jeżeli nie miało się ze sobą leżaków, to zdecydowaliśmy, że dwie godziny w Polignano a Mare nam w zupełności wystarczą.
Zmęczeni i szczęśliwi wróciliśmy do Bari około południa z zamysłem spędzenia reszty dnia na plaży Pane e Pomodoro, aby wreszcie się poopalać. Wcześniej jednak, mieliśmy zamiar rozpakować część rzeczy i wziąć szybki prysznic. Niestety nasze plany trochę się skomplikowały.
Po tym jak odłożyliśmy plecaki i wzięliśmy kosmetyki, ruszyliśmy prosto pod prysznic. Kiedy byliśmy już ogarnięci i chcieliśmy wrócić do pokoju, czekała tam na nas przykra niespodzianka. Okazało się, że drzwi się zatrzasnęły, a w środku został klucz. Po nieudanych próbach dostania się do środka, postanowiliśmy skontaktować się z właścicielami apartamentu. Ponieważ była niedziela, to przez ponad pół godziny nie byliśmy w stanie nawiązać z nimi żadnego kontaktu. W końcu odpisali nam na wiadomość wysłaną przez portal AirBnB, jednak zanim zdecydowali się zadzwonić po znajomego ślusarza, minęło kolejne pół godziny.
Po długim czasie spędzonym na korytarzu mając tylko jeden telefon, wreszcie pojawił się ślusarz. Był to starszy pan, który mówił tylko po włosku. Samo opisanie problemu było dla nas nie lada wyzwaniem. Pomimo mojej podstawowej znajomości języka, funkcja tłumaczenia konwersacji w Google Translate okazała się niezbędna. Im dłużej ślusarz dłubał przy drzwiach, co chwilę zwracając się do nas z pytaniem jak drzwi mogły się zatrzasnąć i czy na pewno nie mamy klucza, tym mniejszą mieliśmy nadzieję na spędzenie miłego popołudnia nad wodą. Po czasochłonnej analizie sytuacji, ślusarz postanowił zadzwonić po pomoc do swojego kolegi przez face time. Wspólnymi siłami udało im się rozmontować klamkę i dwa zawiasy. Odetchnęliśmy z ulgą, wzięliśmy plecaki i ruszyliśmy na plażę. Dochodziła już godzina 17, ale jakoś udało nam się załapać na resztki słońca i przyjemną kąpiel w morzu. Myśląc, że to już koniec przygód na ten dzień, musieliśmy jeszcze odpowiedzieć właścicielowi apartamentu na wiadomości sugerujące, że to my zniszczyliśmy zamek i musimy pokryć wszystkie koszty związane z jego naprawą. Bardzo nas to zdziwiło, ponieważ nie tylko straciliśmy pół dnia, ale i najedliśmy się stresu. Na szczęście jak zwykle pyszna kolacja w naszym ulubionym barze sprawiła, że finalnie nasz wieczór był udany.
Odjazd autobusu do Alberobello był o godzinie 10. Ponieważ poprzedniego wieczoru zorientowaliśmy się gdzie jest przystanek, to rano bez problemu udało nam się go znaleźć i zająć najlepsze miejsca w autobusie. Dzień wcześniej spacerowaliśmy do późna po mieście, dlatego rano byliśmy trochę niewyspani. Na szczęście do Alberobello jechało się około półtorej godziny, które mogliśmy przeznaczyć na regenerację sił. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, pierwsze co zamierzaliśmy zrobić, to kupić bilety na autobus do Locorotondo i bilet powrotny do Bari. Okazało się jednak, że dworzec w Alberobello jest nieczynny i jedyne miejsce gdzie można kupić bilety to znajdująca się kawałek dalej stacja benzynowa. Połączenia autobusowe do Bari są dość rzadko, dlatego żeby zdążyć jeszcze ze zwiedzaniem Locorotondo, musieliśmy się pośpieszyć. Kiedy dotarliśmy już do słynnych domków trulii, rozpoczęliśmy zwiedzanie. Kręte uliczki wiodące wzdłuż XV wiecznych domków zapierały dech w piersiach, jednak byliśmy trochę zaskoczeni ich małą ilością.
Spacerując, zupełnie przypadkiem natknęliśmy się na grupkę turystów idącą w przeciwnym do nas kierunku, a dzięki temu, że za nimi poszliśmy, trafiliśmy do głównej ulicy słynnych domków. Zrozumieliśmy wtedy, gdzie zniknęli ci wszyscy turyści, którzy wysiedli z naszego autobusu. Same w sobie trulli są naprawdę urocze i miło się wśród nich spaceruje, jednak ilość turystów i sklepików z pamiątkami jest przytłaczająca. Zanim jeszcze ruszyliśmy na przystanek autobusowy, zdążyliśmy zjeść pyszne lody lukrecjowe i focaccie z pomidorami.
Locorotondo to tak zwane „białe miasteczko na wzgórzu” rekomendowane w wielu przewodnikach osobom wracającym z Alberobello. Czytałam też o kilku dobrych restauracjach i tanich drinkach, niestety o tak wczesnej porze wszystko było jeszcze zamknięte. Do odjazdu autobusu powrotnego mieliśmy jedynie pół godziny, dlatego musieliśmy się zadowolić szybkim spacerem i miętową granitą wypitą w parku na wzgórzu. Jak już mówiłam, połączenia do Bari są bardzo rzadko, dlatego kiedy nie mogliśmy znaleźć właściwego przystanku autobusowego zaczynaliśmy coraz bardziej panikować. Kiedy tylko zobaczyliśmy w oddali odjeżdżający autokar, bez zastanowienia ruszyliśmy biegiem w jego stronę. Na szczęście kierowca był na tyle uprzejmy, że się dla nas zatrzymał i do Bari wróciliśmy o czasie. Na kolację zjedliśmy pizzę i spaghetti alla carbonara w naszym ulubionym barku Federico.
Przed nami był nasz ostatni dzień w Apulii. Jak zdecydowaliśmy kilka dni wcześniej, ostatnie chwile we Włoszech chcieliśmy spędzić plażując na naszym ulubionym klifie w Monopoli. Z samego rana spakowaliśmy do walizek niepotrzebne już nam na tym wyjeździe rzeczy i ruszyliśmy na dworzec. Nie musieliśmy się przejmować kupnem biletów, ponieważ po naszej przygodzie z pierwszego dnia, postanowiliśmy już kilka dni wcześniej kupić wszystkie potrzebne nam do końca wyjazdu bilety. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep spożywczy, w którym zaopatrzyliśmy się w karton białego wina, arbuza, melona, tackę regionalnych wędlin i ciasteczka. Naszym celem był piknik z widokiem na morze. Idąc na klif postanowiliśmy przejść jeszcze raz obok Primo Pasta Bar, jednak tak jak myśleliśmy – był zamknięty. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się że z klifu można zejść jeszcze kawałek w dół i rozłożyć się na skałach tuż przy powierzchni wody. Było to idealne rozwiązanie, ponieważ nie tylko byliśmy w naszym ulubionym miejscu, gdzie poza nami była jeszcze tylko jedna para, ale i mieliśmy bezpośrednie zejście do wody. Praktycznie cały dzień spędziliśmy na plażowaniu, pikniku i karmieniu krabów kawałkami arbuza.
Wieczorem zrobiliśmy pożegnalny spacer po starej części Bari i po raz ostatni zjedliśmy makaron orecchiette i napiliśmy się piwa w Federico Bar. Kiedy powiedziałam właścicielom restauracji, że to nasz ostatni wieczór w Bari, ciepło się z nami pożegnali i poczęstowali nas domowym ciastem.
Na ostatnie śniadanie we Włoszech. ugotowaliśmy sobie w apartamencie makaron ze świeżym pesto i parmezanem. Następnie wzięliśmy walizki i ruszyliśmy w stronę dworca, aby zostawić w biurze klucz od naszego pokoju. Po drodze postanowiliśmy jeszcze wypić kawę w małej, narożnej kawiarni pod naszym apartamentem. Kawa okazała się być najlepszą kawą jaką kiedykolwiek piłam, a kosztowała jedynie 1,5 euro! Szkoda, że wcześniej nie mieliśmy czasu zajrzeć do tego miejsca. Na lotnisko dojechaliśmy godzinę przed otworzeniem odprawy, co jak się okazało nie było konieczne, ponieważ było opóźnienie i check-in został otwarty godzinę po czasie. Przez chwilę obawialiśmy się, że nasz lot również zostanie opóźniony, jednak na szczęście wszystko poszło zgodnie z planem.
Nasz tydzień w Bari zaplanowaliśmy bardzo dokładnie i jak na naszą pierwszą, samodzielną, daleką podróż uważam, że dobrze się spisaliśmy. Udało nam się zobaczyć wszystko co chcieliśmy i znaleźliśmy też czas na odpoczynek. Niestety nie daliśmy rady zjeść we wszystkich poleconych nam restauracjach, ponieważ do miasta wracaliśmy zwykle późnym wieczorem, kiedy wszystkie miejsca były już zajęte. Mieliśmy jednak duże szczęście, trafiając na Bar Federico, gdzie włoska atmosfera i przepyszne jedzenie było na porządku dziennym. Po tak świetnie spędzonych wakacjach, planujemy wraz z moim chłopakiem kolejny wyjazd za granicę najprawdopodobniej na święta Bożego Narodzenia.
Mam nadzieję, że mój post przywiał Wam trochę wakacyjnych wspomnień na zimne, jesienne wieczory.
Do zobaczenia!