Witajcie drodzy czytelnicy!
Jak już pewnie zauważyliście, blog od niedawna znajduje się pod nowym adresem. Zważywszy na zeszłoroczne okoliczności i obostrzenia związane z pandemią, od mojej ostatniej podróży minęło trochę czasu. Teraz gdy sytuacja powoli się stabilizuje, a wakacyjny klimat motywuje do działania, wreszcie postanowiłam podzielić się z Wami relacją z mojego ostatniego wyjazdu za granicę.
Odchodząc od mojej dotychczasowej tradycji jaką był coroczny wyjazd do Maroka na święta, pod koniec 2019 roku po raz pierwszy od wielu lat spędziłam sylwestrową noc w stolicy. Cisza i rozgwieżdżone niebo marokańskiej pustyni zostały zastąpione widokiem rozpalonego sztucznymi ogniami nieba, oglądanego na tle drapaczy chmur w centrum Warszawy. Tamte Święta Bożego Narodzenia również były inne niż poprzednie, bo tym razem miałam okazję spędzić je w kolejnym kraju z mojej podróżniczej check-listy.
Miejsce zderzenia się wielu kultur i religii, gdzie na ulicach można usłyszeć przeróżne języki z ust lokalnej ludności, uśmiechniętych przewodników, czy pielgrzymów przyjeżdżających z każdego zakątka świata.
Kraj, którego historia i kultura jest zgłębiana przez turystów, wiernych, uczonych, a także miłośników tamtejszej kuchni. Ziemia Święta, obiecana, opisywana już kilka tysięcy lat temu przez pierwszych Chrześcijan, gdzie każdy może znaleźć coś dla siebie, nie spędzając wcześniej całego dnia w samolocie.
Jak już pewnie każdy się domyślił, w tym poście opowiem Wam co nie co o moich odczuciach z wyjazdu do Izraela, bo kiedy przypominają mi się widoki i zapachy z tej podróży, aż ciężko jest mi nie podzielić się tym z Wami.
Samolot, którym lecieliśmy z tatą do Ejlatu wystartował z lotniska Chopina punktualnie o 6 rano 21 grudnia . Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, odebraliśmy nasze bagaże i poszliśmy na autobus do centrum miasta. Jechało się nim bardzo przyjemnie ze względu na ciepły wiatr i piękne widoki za oknem. Z dworca mieliśmy jakieś 15 minut pieszo do miejsca, w którym mieliśmy spędzić następne dwie noce. Była to duża willa z basenem i cudownym tarasem, w której wynajęliśmy mały, dwuosobowy pokój przez Airbnb. Ponieważ nie jedliśmy jeszcze żadnego posiłku, wzięliśmy szybki prysznic i ruszyliśmy na miasto żeby spróbować pysznego falafela z okienka. Po obiedzie wykąpaliśmy się w morzu i przeszliśmy się po okolicy. Izraelski klimat był super, natomiast jeżeli mam się szczerze wypowiedzieć na temat Ejlatu, to jest to nadmorskie, turystyczne miasto pełne drogich sklepów i stoisk z pamiątkami, a wszystko mieści się na tle olbrzymich, luksusowych hoteli. Musieliśmy jednak zostać te dwa dni w mieście, ponieważ dopiero na następny dzień mieliśmy zarezerwowany samochód z wypożyczalni. Na szczęście ciepłe wieczory spędzone na dachu naszego budynku były świetną rekompensatą dla dnia spędzonego w zatłoczonym mieście. Drugiego dnia wyjazdu, odebraliśmy z lotniska nasz samochód i ruszyliśmy na pobliską rafę koralową na snorkling. Nie była to co prawda tak cudowna rafa jak ta, na której nurkowałam w Egipcie, ale zobaczenie jej było dobrym pomysłem, aby zrelaksować się w Ejlacie. Po nurkowaniu udaliśmy się na drobne zakupy na kolacje oraz śniadanie na następny dzień, ponieważ wcześnie rano mieliśmy opuścić Ejlat i ruszyć na północ. W drodze nad Morze Martwe, zatrzymaliśmy się jeszcze na zwiedzanie parku krajobrazowego Timna. Słynie on ze skalnych formacji takich jak np. grzyby z czerwonego piaskowca czy ogromne łuki. Znajdowaliśmy się w okolicy pustyni Negew, ale pomimo naprawdę wysokich temperatur malownicze widoki podziwialiśmy z wielką radością.
Cały dzień podziwialiśmy widoki zza okna, jadąc wzdłuż granicy z Jordanią, aż w końcu znaleźliśmy się na wysokości -383 m i dojechaliśmy nad Morze Martwe. Znalezienie plaży z wolnym wstępem nie było łatwe, ponieważ praktycznie całe wybrzeże Morza Martwego jest zabudowane hotelami i sanatoriami. Na szczęście plaża Ein Bokek okazała się być idealnym miejscem na pierwszą kąpiel. Bawiłam się świetnie będąc cała wysmarowana w błocie i unosząc się na powierzchni wody. Na pamiątkę tej przygody zebrałam z dna kilka solnych kulek.
Jeszcze przez jakiś czas jechaliśmy wzdłuż Morza Martwego, aż w końcu musieliśmy odbić w przeciwną stronę, aby pokonać w ciemności trasę po stromych zboczach gór. Późnym wieczorem dotarliśmy do schroniska dla podróżnych, gdzie mieliśmy spędzić noc. Z okazji Hannukah, wszyscy goście mogli wziąć udział w wieczornym rytuale zapalenia kolejnej świeczki na . Zostaliśmy poczęstowani tradycyjnymi pączkami i specjalnym alkoholem. Po wszystkim od razu poszliśmy spać, ponieważ następnego ranka musieliśmy wcześnie wstać na zwiedzanie Masady.
Masada to dawna twierdza żydowska położona na płaskim wzgórzu, z której jest świetny widok na okolicę i oczywiście na Morze Martwe. Kiedy już kupiliśmy bilet na oprowadzaną wycieczkę, mogliśmy rozpocząć wspinanie się po schodach na szczyt wzgórza. Nie było to łatwe biorąc po uwagę ilość schodów i upał…
Drodzy czytelnicy, już niedługo udostępnię kontynuację tego wpisu, w której opowiem Wam o moich wszystkich przygodach z Jerozolimy, Nazaretu i Tel Awiwu.
Do zobaczenia wkrótce!