Standardowo długo zbierałam się do napisania tego postu, ale – jak widać – finalnie się udało! Wakacje już dawno za nami, ale pomimo tego, uśmiech nie schodzi jeszcze z mojej twarzy. Muszę wam powiedzieć, że nic nie wpływa na mój dobry nastrój tak dobrze jak muzyka, obecność drugiego człowieka czy rześki podmuch wiatru. Zatem, pewnie nikogo nie zaskoczę mówiąc, że jednymi z najbardziej magicznych dla mnie momentów są te, w których czuję ten wiatr we włosach. Między innymi dlatego właśnie, jedną z moich największych pasji jest żeglarstwo. Praktykuję ten sport już od wielu lat, a każdy etap mojego mazurskiego doświadczenia, przypieczętowuję otrzymaniem nowej licencji. Mam już patenty żeglarza jachtowego i sternika motorowodnego. Nie jest to jednak koniec mojej żeglarskiej kariery, ponieważ niedługo planuję też podejść do egzaminów na patent sternika morskiego. Natomiast w tym celu, muszę najpierw odbyć 200h jako załogant podczas żeglugi morskiej.
Wracając do tematu moich tegorocznych wakacji, to na początku lipca pracowałam jako obsługa portu na Mazurach, a ostatnie tygodnie sierpnia spędziłam w Jastarni pływając na windsurfingu. Robiłam jednak coś jeszcze. Jak z resztą w każde lato, popłynęłam w rejs żeglarski, ale tym razem troszkę różnił się on od wszystkich poprzednich rejsów. To właśnie w ubiegłe wakacje, przez tydzień, miałam okazję być członkiem załogi na moim pierwszym rejsie morskim.
Pamiętam, że jak byłam mała, ilekroć spędzałam wakacje nad polskim morzem, zawsze kiedy stojąc na plaży patrzyłam w dal na horyzont, zastanawiałam się co jest po drugiej stronie morza i gdzie właściwie się ono kończy. Na przestrzeni lat, oczywiście zdążyłam nauczyć się korzystania z mapy, jednak dopiero od niedawna, czuję, że naprawdę znam rozwiązanie tej tajemniczej zagadki.
Pod koniec lipca, zwarta i gotowa, wraz z moim nieprzemakalnym workiem żeglarskim niewielkich rozmiarów stanęłam na pokładzie jachtu morskiego, przycumowanego w porcie w Szczecinie. Miało to miejsce ciepłego, lipcowego wieczoru spędzonego w towarzystwie mojego taty, zabawnego kapitana oraz pozostałych członków załogi, w skład której wchodziło starsze małżeństwo z Londynu i trzech studentów nauk ścisłych. Po zagospodarowaniu jachtu we wszystkie niezbędne rzeczy i zaształowaniu się, zrobiliśmy krótkie zapoznanie ze sobą, aby następnie pójść spać przed wczesną pobudką. O godzinie 4 następnego ranka opuściliśmy Szczecin kierując się na północ.
Wschód słońca podziwialiśmy już podmywani ze wszystkich stron przez morskie fale. Na samym początku było to dla mnie strasznie dziwne uczucie, ponieważ jak wiemy, na Mazurach fale nie występują w takich rozmiarach i częstotliwości. Jednak po krótkim epizodzie tak zwanej choroby morskiej, nadeszła kolej na moją wachtę za sterem. Do Kopenhagi dopłynęliśmy po 24h, w porę na śniadanie. Biorąc pod uwagę, że był to mój pierwszy raz w Skandynawii, od razu chwyciłam za aparat i ruszyłam na spacer po stolicy Danii. Skoro stojąc na lądzie dalej czułam falowanie w głowie, już po kilku godzinach morskiej żeglugi, to zaczęłam się głęboko zastanawiać jak mój organizm zareaguje na cały tydzień z dala od lądu (i oczywiście zasięgu). Biorąc pod uwagę zapał naszej załogi na zwiedzanie miasta, kapitan zgodził się by zostać w porcie na całą noc. Z uwagi na upał jaki panował, po powrocie na jacht z radością wskoczyłam prosto do wody. Niesamowite jest to ,że duńskie kanały są tak czyste, że nawet w porcie pomiędzy jachtami pływa mnóstwo osób. Jest to widok, którego z pewnością nie zobaczymy w Polsce.
Kopenhaga charakteryzuję się nowoczesną i wyjątkowo estetyczną architekturą, która przyciąga turystów z całego świata. Mimo naprawdę wysokich cen – oczywiście na tle innych krajów europejskich – każdemu polecam taką wycieczkę, a sama, z pewnością niedługo pojadę do Dani na dłużej. Przez następne dni rejsu płynęliśmy na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża Danii i północnego wybrzeża Niemiec. Cumowaliśmy w kilku duńskich portach, w których pobyt był bardzo przyjemny, ze względu na zachowaną czystość i różne nowoczesne udogodnienia.Rejs zakończyliśmy szczęśliwie w Świnoujściu.
Żegluga morska dużo się różni od pływania po Mazurach. Po pierwsze, nie udało mi się uniknąć tak zwanej choroby morskiej, która w moim przypadku objawiła się na szczęście tylko w postaci zawrotów głowy i nie najlepszego samopoczucia. Natomiast poruszając aspekt stricte żeglarski, to dla osób mało zorientowanych w temacie, zasadnicza różnica pomiędzy żeglowaniem po otwartym zbiorniku wodnym a np. po niewielkich jeziorach mazurskich, to o ile na Mazurach należy się halsować, czyli płynąć zygzakiem pod wiatr – przez co należy robić zwrot średnio co 10 do 30 minut – to na morzu można nawet przez kilka dni płynąć ciągle na ten sam kurs, bez robienia jakichkolwiek manewrów. Korzysta się wtedy z autopilota i nawigacji ze współrzędnymi geograficznymi.
Przez te kilka dni na wodzie, miałam okazję nie tylko zwiedzić Kopenhagę, spróbować żeglugi morskiej, ale i zobaczyć olbrzymie statki pasażerskie przycumowane w porcie, jedyne kilkadziesiąt metrów od mojej jednostki. Mogłam też podziwiać liczne wschody i zachody Słońca. Oczywiście warto wspomnieć również o pięknie rozgwieżdżonego nieba, porównywalnego do tego, obserwowanego będąc w samym środku marokańskiej Sahary.
Na tym wyjeździe zdobyłam bardzo istotne doświadczenie żeglarskie, wypływałam połowę godzin potrzebnych mi do uzyskania patentu sternika morskiego oraz przede wszystkim świetnie się bawiłam. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć z tego wyjazdu, a po więcej, zapraszam na mojego Instagrama.
super! uwielbiam twoj blog