Sporo się u mnie wydarzyło, od ostatniego wpisu. Dziś, po za tym, że życzę Wam udanych Świąt Wielkanocnych i mokrego dyngusa, to przychodzę do Was z czymś zupełnie nowym. Mianowicie w te ferie, wyjątkowo nie wyjechałam jak co roku na narty, czy na zimowisko harcerskie, ale miałam okazję znaleźć się po raz pierwszy, na kolejnym kontynencie z mojej check-listy – w Azji, a dokładniej mówiąc – w Indiach!Samolot do Frankfurtu (bo tam mieliśmy przesiadkę) startował o godzinie 11:00 dnia 10-tego lutego. Nasz następny lot – transkontynentalny, już bezpośrednio do Bombaju – spędziliśmy w Boeingu 747, w którym każdy pasażer miał dostęp do wbudowanego w fotel ekranika, dzięki któremu przez całą drogę mogłam oglądać dostępne w darmowej bibliotece filmów offline, japońskie filmy i anime. Ponieważ ostatnio zaczęłam się uczyć języka japońskiego i mam na tym punkcie tak zwaną „zajawkę”, to obejrzałam w trakcie tego lotu 5 filmów z tego gatunku. W końcu, po dwunastu godzinach lotu Indie przywitały nas podmuchem gorącego powietrza. Różnica czasu była na tyle znacząca, że w Indiach była już późna noc. W Bombaju musieliśmy zmienić terminal. Kiedy już byliśmy pewni, że znaleźliśmy ten właściwy, udałam się do łazienki, aby się troszkę odświeżyć po długiej podróży i przebrać w letnią sukienkę. Kiedy już czułam się lepiej, od razu rzuciłam się na tradycyjną, hinduską Masala tea, podaną mi w glinianej kamionce. Szczerze mówiąc, na lotnisku i w środku nocy smakowała ona jak woda ze szczyptą piachu, ale mimo to pokusiłam się na jeszcze jedną. Leżąc na zimnej podłodze pośród bagaży i zmęczonych Hindusów czekających na lot do innej części kraju zrozumiałam, że przygoda mojego życia właśnie się rozpoczęła. Wczesnym rankiem, po 22 godzinach bez snu dolecieliśmy do stanu Goa. Jestem z siebie dumna, bo udało mi się nie spać przez tak długi czas i zapewne dzięki adrenalinie, nie byłam jeszcze wcale zmęczona. Kiedy już świtało, wzięliśmy taksówkę do większego miasta o nazwie Margao, w którym chcieliśmy wymienić pieniądze. Ponieważ o tak wczesnej porze, kantor był jeszcze zamknięty, to korzystając z paru godzin czasu wolnego, zjedliśmy śniadanie w lokalnej restauracji W kantorze dowiedzieliśmy się, że codziennie będziemy urządzać sobie wycieczkę do kantoru, ponieważ w Indiach nie można wymienić więcej niż 5000 rupii na dzień od osoby. Zwarci i gotowi złapaliśmy lokalnego busa jadącego prosto do nadmorskiego Palolem, gdzie chcieliśmy spędzić kilka dni. Kolorowy wehikuł bez drzwi zwalniał co jakiś czas, aby kierowca mógł z niego wyskoczyć, wepchnąć do niego nowych pasażerów i wskoczyć z powrotem. Nie żartuję! Oprócz tego, to wszystko działo się w zaledwie ułamku sekundy, a co więcej pojazd ani razu się nie zatrzymał. Całą drogę delektowałam się nadmorskim krajobrazem oraz hinduskimi mantrami, których dźwięk niósł się z pomieszczenia kierowcy. Na nasze szczęście, w tym autobusie poznaliśmy pewną turystkę, która poinformowała nas, że miasto, do którego się wybieramy jest pełne turystów i jeżeli chcemy naprawdę odpocząć, to lepiej zatrzymać się trochę wcześniej – w Patnem.
Tydzień w Patnem minął bardzo szybko. Codziennie z rana chodziliśmy na plażę na śniadanie. Najbardziej zasmakowały mi naleśniki z bananem lub omlet ze szpinakiem, które popijałam mango lassi (tamtejszym słodkim „kefirem” zmiksowanym z mango) lub ginger lemon honey (wywarem z imbiru i cytryny z odrobiną miodu). Resztę dnia zwykle opalałam się na leżaku, kąpałam w morzu, spacerowałam po plaży wśród małych krabów i skał, chodziłam na zakupową uliczkę po świeże owoce, kupić naturalne kosmetyki, różnego rodzaju herbaty i wypić oraz zjeść świeżo zerwane, sfermentowane kokosy (za jedyne 2 zł za sztukę). Raz też poddałam się lokalnemu masażowi z olejem kokosowym. Nie zabrakło również czasu na tatuaż z henny. Zrobiła mi je 18-letnia mieszkanka Goa w pięknym, kolorowym sari. A przynajmniej myślałam tylko, że pochodzi z Goa, ale ku zdziwieniu, po krótkiej rozmowie dowiedziałam się od niej nie tylko, że jest z Radżastanu, ale i że zupełnie nie popiera tradycji, w której mężczyzna może mieć kilka żon.
Po tym cudownym tygodniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę, w stronę miasta świątyń – Hampi. Wybraliśmy się tam nocnym autobusem Supra-tour, który okazał się być bardzo komfortowy. Duże, piętrowe łóżka i możliwość nabycia wody lub koca podczas jazdy za naprawdę niską opłatą, pozwoliły mi spędzić w tym pojeździe naprawdę miłą noc. Znalazł się jednak jeden, mały minus takiego sposobu podróżowania po Indiach. Mianowicie, w takim autobusie wiecznie działała klimatyzacja. Podczas tego wyjazdu, dwukrotnie przemieszczałam się pomiędzy miastami w taki sposób i za każdym razem potwornie marzłam, a w efekcie następnego dnia, kończyłam lekko przeziębiona. O 7 rano dojechaliśmy do Hampi. Wzięliśmy nasze plecaki na plecy i ruszyliśmy przed siebie z zamiarem przedostania się na drugą stronę miejscowej rzeki. Jak zwykle w Indiach, na nowo przybyłych do miasta turystów, czekała chmara rikszarzy. Ponieważ do rzeki trzeba było jeszcze dojść, to wszyscy z nich zaproponowali nam przejazd rikszą, a w dodatku każdy z nich oferował inną cenę. Natomiast tylko jeden z nich, powiedział nam, że tak naprawdę, to ta cała rzeka jest tuż za rogiem i wcale nie potrzebujemy żadnego transportu. Muttu – bo tak miał na imię chłopak wskazujący nam właściwą drogę nad rzekę, zaproponował nam za to, że oprowadzi nas po wszystkich, najsłynniejszych świątyniach. Umówiliśmy się z nim w tym samym miejscu za dwa dni. Stojąc na brzegu, szybko zdaliśmy sobie sprawę, że aby przedostać się na drugą stronę rzeki, wcale nie trzeba płacić jak każdy turysta za mini-prom lub wiklinową łódź. Wystarczy przeskoczyć po kamieniach na drugą stronę tak, jak robią to miejscowi. Mieszkaliśmy po drugiej stronie rzeki, gdzie również mieściło się kilka świątyń, ale te, zwiedziliśmy już na własną rękę. Mimo że ogólnie było bardzo gorąco, to i tak dużo spacerowaliśmy, dzięki czemu udało mi się zobaczyć prawdziwą plantację ryżu, bananów, drzewo mango, a także manufakturę wiklinowych koszy.








Następnego dnia wszyscy obudziliśmy się wraz ze wschodem słońca, aby zdążyć na pociąg do Patnem. Dokładnie tak! Wszyscy razem pojechaliśmy do naszego ukochanego Patnem. Tam nasze drogi co prawda miały się rozstać (wcześniej musieliśmy wrócić do Bombaju, ponieważ za kilka dni mieliśmy lot do domu), ale wcześniej mieliśmy jeszcze wspólnie obchodzić podwójne urodziny. Wieczorem ubrałyśmy się z Bianką w miarę możliwości elegancko, zrobiłyśmy sobie delikatny makijaż (ten element wieczoru zawdzięczałam bardzo pojemnej kosmetyczce koleżanki) i ruszyliśmy do April20 (jednej z najlepszych w Patnem restauracji na plaży) na urodzinową kolację. W bardzo miłej atmosferze zjadłam mój pyszny, urodzinowy Butter Chicken, oraz wypiłam mango lassi. W reszcie przyszedł i moment na urodzinowy tort z prawdziwego zdarzenia, którego zdjęcie możecie zobaczyć poniżej.



Wchód słońca podziwialiśmy już w porcie, pod hotelem Taj oraz słynnym Gateway of India. Odwiedziliśmy też bardzo uroczy sklep z tęczą, jednorożcami i kolorem różowym w dużej ilości, który był tak przesłodzony, że gdybym mogła – kupiłabym tam wszystko. Jednak nie było to już jedno ze stoisk na hinduskim bazarze, a turystyczne miasto i designerski sklep z wysokimi cenami. Natknęłam się również na pana, sprzedającego na ulicy balony wielkości człowieka. Tutaj już nie mogłam się oprzeć. Niestety tego samego dnia kiedy je kupiłam, również oba mi pękły… Bombaj jest idealnym miejscem, by zrobić sobie pamiątkowe zakupy. Uliczne bazary oferują dużo indyjskich produktów za naprawdę rozsądną cenę. Bardzo chciałam kupić sobie sari, ale te akurat były w dość wysokiej cenie, więc musiałam zadowolić się kilkoma zwykłymi ubraniami.



Chyba się trochę udało, bo poczułam się lepiej i mogłam wyjść osttani raz na miasto. Udało nam się nawet kupić kafelki z wizerunkiem hinduskiego bóstwa i po raz ostatni pooddychać indyjskim powietrzem. W końcu trzeba było jednak zamówić taksówkę na lotnisko, gdzie moja choroba dała się we znaki. Wszyscy mijani przez nas ludzie mieli na sobie letnie ubrania i umierali z gorąca – ja trzęsłam się z zimna w puchowej kurtce i jeansach. Odprawa nie trwała długo. Podczas lotu do Zurichu przespałam całą drogę, a w drugim samolocie nie ominęła mnie i gorączka. Stewardessa musiała się nieco zdziwić kiedy kłóciła się ze mną o to czy, aby na pewno powinnam skorzystać z łazienki w bussines klasie będąc w ekonomicznej. No cóż… po pierwsze z chorym się nie dyskutuje, a przecież do drugiej ubikacji miałam dużo dalej.
Podsumowując Indie, na których punkcie przez wiele lat miałam niezłą jazdę, są rajem na ziemi, który jest tak inny od tego co otacza nas na co dzień, w Europie, że aż prosi się aby odkrywać go wielokrotnie i na tysiące różnych sposobów. Indie można nienawidzić za brud (którego – nie ukrywam – nie brakuje), liczne choroby min. ludzi chorych na trąd chodzących po ulicach, ogromne slumsy i liczne próby oszukania turystów. Albo można się w nich zakochać. Tęsknić za spokojem (który nie trudno tam odnaleźć), za całą gamą kolorów, zapachów, za pięknymi sari, kinem Bollywood, bezlitośnie ostrym jedzeniem, zapierającą dech w piersiach architekturą miast, świątyni, najlepszymi na świecie masażami, świeżymi owocami, cudowną muzyką i przede wszystkim uśmiechniętymi ludźmi – czy to Hindusami, czy zadowolonymi turystami. Po kilku latach zwiedzania zakątków Europy i fragmentów północnej Afryki, mój pierwszy raz w Azji uważam za udany i cieszę się, że to właśnie Indie otworzyły mi drzwi do tego egzotycznego świata. Każdemu życzę takiego wyjazdu pełnego przygód i zachęcam do bliższego poznawania mieszkańców Indii próbując trochę ich codziennego życia i kultury.
Bardzo ciekawy post i fajne wakacje